This website is using cookies

We use cookies to ensure that we give you the best experience on our website. If you continue without changing your settings, we'll assume that you are happy to receive all cookies on this website. 

Klejnocki, Jarosław: Ostatnia rozmowa

Portre of Klejnocki, Jarosław

Ostatnia rozmowa (Polish)

            …A jaka była droga mego Ojca? Cóż wzbudzało mój bunt i moją niezgodę? I co mogę powiedzieć teraz o chwili, którą tak dobrze pamiętam. Kiedy koło się zamknęło i tak jak on mnie niegdyś niemowlaka, tak ja jego, bezbronnego i opadłego z sił, wynosiłem na rękach ze szpitala? Kiedy widziałem jak on, zawsze dorodny, tryskający energią, leży wychudzony jak oświęcimczyk, z rurkami wepchniętymi w nos, ledwie łapiący oddech? Kiedy byłem świadkiem ostatnich chwil, dzielnie udającym, że wszystko jest takie jak zawsze? Kiedy obaj wchodziliśmy na ostatnią drogę, wiedząc ku czemu prowadzi i obaj zachowywaliśmy w tej kwestii milczenie? Cóż mogę powiedzieć?
            …Żyliśmy na archipelagach i nie dane nam było witać się ani żegnać. Zostawiasz mnie, Tato, z filmem wspomnień - pełnym nieostrych, zamazanych kadrów i ujęć; z niezaspokojeniem, z tymi banalnymi pytaniami, które każdemu przychodzą na myśl. Nigdy nie umieliśmy wysłuchać się do końca, wypytać, przebadać. Zawiedliśmy się nawzajem wiele razy. I tak nas już zostawiono. 
            …Bywało, w dawnych czasach, ze podsłuchiwałem, jak pieklił się i chandryczył w politycznych dyskusjach przy szklaneczce Johny Walkera Black Label. Wydawało mi się, że spoglądał dalej niż inni, że rozumiał to, czego jego towarzysze z monopolistycznej partii pojąć nie potrafili. Dlatego nie chciał brać odpowiedzialności za całość – za system, za układy, za korupcje, za powszechną degradację i końcowy upadek. Od dawna zapowiadał katastrofę, jak proroczo nazywał ten malowniczy kolaps totalizmu, który szczęśliwie zdarzył się wreszcie pod koniec lat osiemdziesiątych. Kontestował realia, ale – jak to mawiało się w oficjalnym języku – “konstruktywnie”. Pozostawał krytycznie lojalnym. Zaatakowany, zawsze jednak sprowadzał rzecz do wymiarów indywidualnych. Mówił: “Ja nie kradłem”, albo: “Przewidywałem taką konsekwencję i uprzedzałem wszystkich, nie licząc się z niebezpieczeństwem i nie dbając o karierę.” Zdaje się, że chciał wierzyć, iż udało mu się – zawsze i wszędzie – pozostać uczciwym. Być w porządku. Choćby tylko, tam, gdzie sięgała jego władza albo możliwość oddziaływania. Tak, patrzył dalej, ale pycha nie była mu obca. Szybko zapominał o własnych błędach, wyrzucał je z pamięci. Na swój sposób był też umiarkowanie nieprzemakalny. Brakowało mu poczucia skromności i dyskrecji. Chciał brylować i trzeba przyznać, że udawało mu się to. Ale wypada też powiedzieć, że nie miał zbyt wielkiej konkurencji. Cóż, tak zwane kadry partyjne trudno porównywać z absolwentami Eton, Cambridge czy Heidelsbergu. A może po prostu o to mu szło? Czuć się lepszym od innych, zachowywać denerwującą otoczenie niezależność – ale w ustalonych, tolerowanych przez Wielkiego Brata ramach?  
Nie przeciwstawił się też nigdy własnym szczeniackim wyborom – z czasów, gdy jako nastoletni sierżant Armii Ludowej, tej miniaturowej komunistycznej i antynazistowskiej partyzantki, wchodził w ciemny las nie wiedząc jeszcze, że będzie musiał zabijać niewiele od siebie starszych chłopaków w mundurach feldgrau. A potem, że przyłoży rękę do tego, czego mnie uczono w szkole jako “historię Polskiej Rzeczpospolitej Ludowej”. Nie rzucił swej partyjnej legitymacji podczas żadnego z dramatycznych politycznych kryzysów – ani w 1968, ani w 1976, ani nawet w 1981, kiedy wprowadzono stan wojenny i raz na zawsze okazało się czym jest ten przeklęty ustrój zwany, nie wiadomo zresztą czemu, “socjalizmem”. No i zwrzeszczał mnie, gdy w stanie wojennym, złapany przez milicje z plecakiem nielegalnych wydawnictw i broszur, oczekiwałem w komisariacie wsparcia i podniesienia na duchu. Ileż kłótni stoczyliśmy w te wieczory, gdy za oknem warkotały diesle transporterów opancerzonych, a na rogach ulic stały zziębnięte wojskowe patrole grzejące się przy siermiężnych koksownikach. I jak bardzo nasze spory musiały wówczas przypominać tysiące innych, podobnych. Ognistych i pełnych pasji, toczonych jednak półgłosem w zakamarkach ciasnych mieszkań, bo, wiadomo, ściany mają uszy, a czym tak naprawdę trudnią się sąsiedzi – trudno powiedzieć. Kierowaliśmy, On i ja, nasze argumenty w pustkę, bo przecież nie chodziło, by drugiego przekonać, chodziło o to, by wykrzyczeć swą rację. Moją: ślepej niezgody i Jego: asekuranckiej akceptacji.  
            Gdzieś tam jednak musiał dokonać się w nim przełom. Ideowość i wiara wyparowały, pozostał czysty funkcjonalizm materialistycznego spojrzenia i potrzeba zabezpieczenia rodzinnego dobrobytu. Fakt, żyło nam się zawsze dostatnio, a chwilami wykwintnie. Mógłbym dzięki jego wysiłkom zostać przedstawicielem “bananowej młodzieży”, ale nigdy nie ciągnęło mnie w stronę hedonistycznej, utracjuszowskiej konsumpcji. Co nie znaczy, ze nie ciągnęło mnie na manowce. Oj, ciągnęło, jeszcze jak. Ale jakaś blokada mimo wszystko istniała. Bo nigdy nie stałem się “dzieckiem z Dworca Zoo”, nigdy nie upadłem tak nisko, nigdy nie zatraciłem się. A On, ten mój mętny mentor młodości? Dlaczego nie chciałem go, poza wszelkim kuszeniem, zwieść i zawieść? Czyżbym wierzył w porozumienie, w utopie dialogu, w nonsensowne przecież braterstwo krwi? Skąd to współczucie, współczucie, które wyradza się z dawnej wrogości, obcości, nieprzystawalności?
            Rzecz w pochyleniu nad męką Innego, jakby powiedział pewnie Levinas.  Bo też czym za to wszystko, to znaczy za własne niepojęte życie, zapłacił mój Ojciec? Z pewnością umiarkowanym alkoholizmem, którego przejawami bywałem wielokrotnie zirytowany, a moja matka zraniona. Także zamknięciem, mrukliwością, niechęcią do rozmów, zwanych przez Niego zresztą, niezbyt do końca poprawnie,  “próżnym międleniem ozora”. Zawsze pozostawał samotny, dobrowolnie oddzielony od nas, ode mnie. Jak mu tam było samemu ze sobą – nigdy się nie dowiedzieliśmy. Czyżby chciał nam powiedzieć, poprzez swoje milczenie, ze istnieją prawdy, których nie zdradza się nikomu, z którymi trzeba pozostać samotnym do końca? Ale boję się też i takiej ewentualności: że to jego milczenie skrywało jakąś nieprzejrzystą dla niego samego pustkę. Że głos wewnętrzny myślom kłamał i wytwarzał jedynie chaos, którym on sam, człowiek na wskroś zracjonalizowany, irytował się – gdyż nie umiał go poskromić. Że zmagał się z tym wszystkim, ale nie potrafił swej udręki przekuć w żaden, choćby i najmniejszy, heroizm i wobec tego żył delektując się tym, co niewielkie, ale jednocześnie pretensjonalnie przyzwoite. Ludzie bez wyobraźni nazywają taki stan “godnością” i tak zyskują szacunek krewnych oraz sąsiadów. Choć jednocześnie coś nim targało i nie dawało spokojnie zasnąć bez uprzedniego łyknięcia potężnej dawki C2H5OH przyprawionej wykwintnym aromatem, właściwym dla każdego drogiego trunku. Widocznie miało tak być. Niech więc będzie. Niech będzie, że niósł swój krzyż, a ja mu bynajmniej w tym nie pomagałem.
Do końca życia czytał “Trybunę”, tę spadkobierczynię dawnej komunistycznej “Trybuny Ludu”, organu Polskiej Zjednoczonej Partii Robotniczej i wielokrotnie przypominał mi, leżąc już na łożu boleści, bym nie zapomniał właśnie tam zamieścić jego nekrologu. Zanurzał się też w książkach historycznych, hobbystycznie badał średniowiecze i zamęczał nas swą przyczynkarską erudycją. Drążył Pismo Święte podkreślając markerem miejsca niepewne i zanadto, dla Niego, niejasne. Studiował Biblię rozumowo i zadręczał swymi odkryciami oraz wątpliwościami lokalnego proboszcza, gdy ten biedak - wiedząc, że mimo wszystko może liczyć na hojną subwencję (zawsze w dolarach!) i ekskluzywny napitek - przychodził po kolędzie na wieczór drogi krzyżowej, którą oferował mu ten poplątany marksista. Poza tym, w ostatnich swych latach Ojciec ulegał, oprócz alkoholu i hurtowo wypalanym papierosom, tylko jednej pasji. Podniecał się każdym drobnym sporem politycznym w kraju i manifestująco okazywał zdegustowanie działalnością każdego polityka, który nie deklarował się w nowych wspaniałych czasach jako socjaldemokrata. Spierało się w nim kilka sprzecznych natur, jakby cały został złożony z rozmaitych niespójności. Nigdy tez nie potrafiłem pojąć, jak mógł tak żyć. Manewrować pomiędzy cynizmem a oportunizmem, ulegać i nie ulegać. Stawiać się i poddawać. Zarabiać pieniądze i nie wyrządzać (ufam) nikomu zbytniej krzywdy. Nie byłem tolerancyjny. Z czasem dostrzegałem przede wszystkim dziwactwa, niekonsekwencje, idiosynkrazje. I vice versa. Chcieliśmy kształtować się wzajemnie na własny obraz i wyobrażenie. Żaden z nas nie myślał ustąpić. To była ciągła szarpanina, ciąg nieporozumień, niezrozumień, zamierzonych i niezamierzonych przykrości. Przyciąganie; odpychanie. Bywałem jego sumieniem, a on moim. Co zamierzali osiągnąć bogowie poprzez nasze uwikłanie – do dzisiaj nie wiem. Zostały mi tylko słowa wysyłane w pustkę. W tę pustkę chmur, wiatrów i kurzawy, gdzie zmierza mój Ojciec wędrujący ciemną doliną…
…A teraz ta zielona arabeska. Szutrowa alejka cmentarza “Ku słońcu” w Szczecinie, który przypomina raczej park. Tu leży mój dziadek. Ojciec Ojca, którego nigdy nie poznałem. Groby dyskretnie ukrywają się za żywopłotami, wśród nich krocza rodziny i samotne staruszki. Brakuje tylko wody – jeziora albo skromnej rzeczki z przesiadującymi wśród traw kaczkami - by dopełnił się pejzaż arkadyjski. Żadna ze stron nie narzuca się drugiej. My idziemy spokojnie, może nawet leniwie, tymczasem zrzuciwszy tuniki trosk w niewidzialnej przebieralni, a oni trwają we własnej ciemności, nienaruszeni przez czas i ziemię. Wyobrażam sobie, jak leżą w odświętnych ubraniach, jakby zabrano ich nagle z wesela lub chrzcin, leżą nieprzespani niczym w żelaznym śnie, nakryci słodką otulina lat. Kwiaty przyniesione niegdyś przez bliskich i znajomych na to ostatnie pożegnanie zachowały świeżość, jakby dopiero przed chwilą zostały zerwane. A ich myśli i wspomnienia, nagle bezdomne, unoszą się swobodnie ponad głowami nas, żyjących. Fruwają eteryczne niczym astralne powłoki…
…A tymczasem - gdzieś tam, na tle lazurowego nieba nad warszawskim Bródnem, tą największą nekropolią Starego Kontynentu gdzie rozstałem się z Nim ostatecznie, szybuje fantom Wilna – rodzinnego miasta mego Ojca. Drewniane, pół – żydowskie, swojskie Wilno sprzed II Apokalipsy. Prowincjonalna ojczyzna, którą nieodwołalnie odbiorą pewnego dnia wszystkim wygnańcom. Wieże kościołów i dumna baszta Gedymina. Trzy białe krzyże na sąsiadującym wzgórzu. Widzę, jak Ojciec, sapiąc i poprawiając ciężki od książek i kajetów tornister, biegnie do gimnazjum; jeszcze tylko to niewielkie wzniesienie i już u celu. Po drodze powtarza angielskie słówka, jakby przewidywał, że kiedyś mu się przydadzą. To spokojne małe Wilno unosi się w wielkiej ciszy nad rozhisteryzowanymi bulwarami nowoczesnego miasta. A cienie anonimowych  przechodniów - każdy ze swoją opowieścią -  przyglądają się chłopcu, który co rusz zagląda do tajemniczego czarnego notatnika. Jacyś podrzędni literaci siedzą przy kawie i narzekają na warszawskie układy. Coś czytają sobie z zadrukowanych, pomiętych kartek. Mój Ojciec mija ich zaaferowany i pogrążony w myślach. Zdrady i olśnienia. Rozczarowania i spełnienia. Codzienny trud. Nieliczne momenty tryumfu. Wszystko przed nim. Na razie ten mały chłopczyk niczego nie wie i niewiele potrafi sobie wyobrazić. Więc będzie jak miało być. Historia wkroczy w jego losy, tak jak dotknęła Dziadka swym zakrzywionym, kościstym paluchem. Hm, tak jak dotknie nas wszystkich, choćbyśmy się schowali w mysiej dziurze. Będą podróże, wyprawy, egzotyczne lady i kontynenty. Będą zawiedzione miłości i nieudane pierwsze małżeństwo. Krzywoprzysięstwa przyjaciół i altruizm nieznajomych. Pojawię się wreszcie i ja, wyczekiwany, a potem trochę zlekceważony, gdy już zaistnieje. Nad miastem Gedymina i Witolda zbierają się zwolna obłoki. Białe baranki, wysoko. Mój Ojciec chyba ich nie widzi. Ma swoje małe problemy, które potem rozrosną się, spoważnieją. Wielka maszyna świata pracuje obojętna. Słychać lekki szum delikatnego mechanizmu.
…A tu, na tym spokojnym szczecińskim cmentarzu, dzieci biegają beztrosko, matki pchają wózki, ktoś poprawia sobie fryzurę przystanąwszy na uboczu. Wielkie drzewa rosną bezgłośnie. Ale obok chrzest. Drobne kroczki na żwirze. Młyny mlą powoli i nieubłaganie. Rosną wieże melancholii. Oni tam – i my tu; zagubieni w kłączu nieuchronności. Przesyt tam i niedosyt tu. Ale to już było. Tak: było, jest i będzie. To utarty trakt. Bo wyodrębniamy się poprzez konflikt, poszukujemy naszej własnej niepowtarzalności w starciu i konfrontacji. Instynktownie jednoczymy się z rówieśnikami, narzekamy w szkole czy już po zajęciach, przy piwku na wszystko to, co dojrzale, utrwalone, określone. Naszym żywiołem jest wtedy ruch. Poszukujemy przemian, nowych dekoracji dla tego najlepszego ze światów, poszukujemy czegoś fascynującego w swej nieokreśloności. Że z takich walk rodzą się nowe jakości społeczne, nowe mody intelektualne i nowe normy – to wiemy, wiemy. Ale co tak naprawdę buduje naszą jednostkowość? Bo chyba nie poczucie przynależności do zbiorowości, która z jednej strony daje nam wygodę w postaci gotowych i czekających na nas ról, z drugiej ustawia nas do walki z innymi zbiorowościami. Patrzę na moich rówieśników, z czterdziestką na karku. Tak bardzo żarliśmy się z naszymi “starymi”, a teraz stopniowo, ale nieuchronnie, żegnamy ich na cmentarzach. I odkrywamy w sobie ich drogę. Ach, oczywiście; mówiono nam, że tak będzie, ale cóż to był wtedy za nieznośny truizm. Tak, truizm, który okazuje się dojmującą prawdą, gdy tylko wkracza w naszą własną biografię. Właśnie tak objawia się nam kołowrót czasu. Bo truizm jest siostrą mitu. Jego kiczowaty kształt ma swe korzenie w misterium wiecznej powtarzalności.  Ale ja wiem już, ze to, co buduje mnie nie pochodzi z zewnątrz. To mój własny trud odkrycia siebie, nie poprzez drapieżne starcia plemion, jakiekolwiek ich imiona (pokolenie? środowisko? partia polityczna? grupa poetycka? koledzy z pracy?…), tylko przez spojrzenie w moją wlasną egzystencję. W głąb tej przepaści, która dawno, dawno temu nazywano dusza. Aby to uczynić, trzeba się wyizolować w swej indywidualności, trzeba odrzucić ponętne stereotypy, modne rozwiązania, łatwe konkluzje. Trzeba uszanować mit i jednocześnie wyzwolić się spod jego władzy. Bo w gruncie rzeczy nie chodzi o to, że istnieją jacyś “my” i jacyś “oni”; wszyscy z własnym brzemieniem. Istnieję ja sam, który musi, który powinien odnaleźć samego siebie. I wtedy odkrywa, zapewne wbrew sobie, banał wyższego rzędu. Ze to, co różniło go od swych rodziców jest tak naprawdę podobieństwem. Oni też chcieli żyć inaczej niż ich poprzednicy. Też chcieli zaznaczyć swoje istnienie w wielkiej księdze dziejów. A nam się wydawało, że to takie marne zabiegi…Co teraz mówię nie jest wyznaniem winy, próbą zakopania topora wojennego. Jest aktem zrozumienia. Rzeczy najprostsze przychodzą najtrudniej, tak jak proste pytania wymagają czasem skomplikowanej odpowiedzi.
Wiec nie ma ucieczki, jeśli tylko uchwyciłeś sens tego wszystkiego. To jest : samotny sens wędrówki. Wędrówki, która niespodziewanie odbywa się szlakiem dawno wydeptanym. I nie tyle rozpoznanym, co ledwie, ledwie na tej mglistej mapie zaznaczonym. Ale taka samotność jest przecież nie do zniesienia. Nie możemy oderwać się od wspomnień, uwikłań, wspólnot, grupowych identyfikacji ; nie możemy oderwać się od dziedzictwa (jakiekolwiek ono). Nie możemy (nie umiemy?) odrzucić mitu, wyzwolić się spod jego władzy. Cóż za przekleństwo, cóż za ulga.
Wiec: do zobaczenia Ojcze. Gdzieśkolwiek jest, jeśliś jest.



minimap