This website is using cookies

We use cookies to ensure that we give you the best experience on our website. If you continue without changing your settings, we'll assume that you are happy to receive all cookies on this website. 

Mrożek, Sławomir: Sąd ostateczny

Portre of Mrożek, Sławomir

Sąd ostateczny (Polish)

Umarłem i poszedłem w zaświaty. Brama zaświatów przystrojona była czerwoną flagą.
– Spodziewałem się raczej niebieskiej – powiedziałem do odźwiernego.
– Dawno pan umarł?
– Nie, dopiero co, przed chwilą.
Portier pokiwał głową, jakby takiej właśnie oczekiwał odpowiedzi. Zadowolony z siebie, jak znawca, który prawidłowo ocenił przedmiot.
– Pochodzenie?
– Z ziemi. Planety, znaczy się.
Spojrzał na mnie z zadumą eksperta, który po rozpoznaniu zastanawia się nad metodą. Było w nim coś niezmiernie fachowego, choć trudno mi było ustalić, o jaki fach chodzi. Ale z pewnością nie zwyczajnego portiera. A jednocześnie nie mogłem oprzeć się wrażeniu, że z tym fachem już gdzieś się spotkałem.
– No – powiedział. – Nie będziemy z tego robili historii, choć za te żarty mógłby pan mieć przykrości. Za niepoważny stosunek, znaczy się. Ale tym razem jeszcze darujemy. Pochodzenie?
– Już powiedziałem.
Uderzył pięścią w stół.
– Robotnicze, chłopskie czy inteligenckie. A może obszarnicze, co?
– Obszarnicze? Nie, skądże – zaprzeczyłem skwapliwie, bo odezwał się we mnie dawny refleks.
– No to wypełnić! – I podsunął mi formularz o wielu rubrykach wydrukowany na dobrze mi znanym, szarawym papierze złej jakości.
– Ja chciałem tylko przez to powiedzieć, ja myślałem, że tu już wszystko wiadomo. Więc już nie trzeba.
Wzniósł oczy do nieba, jeżeli tak rzec można, bo przecież znajdowaliśmy się w niebie, z anielską, ale groźną, bo zbyt ostentacyjną cierpliwością.
– Pewnie, że wiadomo, ale co to ma wspólnego? Wiadomo, a trzeba, to dwie różne sprawy.
– Jako na ziemi tako i w niebie?
– Właśnie.
I podał mi pióro na łańcuszku (żeby petenci nie kradli? Ałe tu, w niebie?!) również skądś mi znajome. Na końcu stalówki tkwiły zaschnięte szczątki muchy męczenniczki.
– Tylko czytelnie. I niczego nie pomijać.
Jakże to, Piotrze Święty, przecież tu niebo, a nie ziemia – tak chciałem już powiedzieć, ale spojrzałem na jego wygoloną twarz i zaniechałem Święty Piotr, o ile mi wiadomo, nosi obfitą brodę. Może oddalił się na chwilę, a ten tutaj to tylko jego pomocnik, podczas nieobecności szefa nadużywający władzy? Widocznie zdarza się nawet w niebie. Nie należy czepiać się takich drobiazgów, tym bardziej że poza tym wszystko wydawało się w porządku. Wielki portret Boga Ojca, z wielką prawidłowa brodą, wisiał na ścianie stróżówki.
Zaopatrzony w przepustkę udałem się w głąb raju. Ciekawie rozglądałem się po terenie, wypatrując aniołów i zbawionych dusz. Jakoż niebawem natrafiłem na nie, ale wyglądały jakoś dziwnie, to znaczy trochę inaczej, niż się spodziewałem. Zamiast siedzieć pojedynczo na indywidualnych obłokach, szły dokądś w zwartej kolumnie z orkiestrą dętą na czele. Orkiestra da się wytłumaczyć – na różnych obrazach, które widywałem za życia, anioły używały trąb, choć też i przygrywały na harfach, a tu były wyłącznie trąby. Bardziej zdziwiły mnie ich skrzydła, przycięte krótko tuż u ramion, więc jakby nie skrzydła, tylko ich kikuty. Przyłączyłem się do ostatniej czwórki. Jak w każdym pochodzie, tak i w tym na końcu wlekły się egzemplarze najmniej dorodne i najmniej dziarskie. Niedużego wzrostu i niemrawe. Nikt się nie odzywał do mnie, więc po pewnym czasie sam musiałem nawiązać rozmowę.
– Alleluja – powiedziałem do jednego, co wlókł się na samym, na samiutkim końcu, bo był najbardziej opieszały. Przypuszczałem, że w ten sposób pozdrawiają się tutejsi.
– Alleluja – odwzajemnił, ale bez zapału, formalnie jakby.
– Jak tam zbawienie – ciągnąłem dalej, nie zrażony jego rezerwą. – Dobrze idzie?
– W porządku – odpowiedział obrzucając mnie krótkim, badawczym spojrzeniem.
– A ten pochód to dokąd?
Przyjrzał mi się dłużej i uważniej, ale nic nie odpowiedział.
– Przepraszam, że pytam, ale ja co dopiero z ziemi, niezorientowany jestem.
– Z ziemi? – powtórzył, ale wciąż z tą jego rezerwą.
– Dopiero co, a na bramie niczego się nie mogłem dowiedzieć. Ten Święty to jakby nie Święty Piotr, żadna z nim rozmowa.
– Święty Piotr?
– On, albo jego zastępca, nie wiem dokładnie, a nie śmiałem pytać, bo z góry mnie nieco traktował.
Niemrawy milczał przez chwilę.
– A skąd ja mogę wiedzieć, czyś pan rzeczywiście z ziemi, czy nie z ziemi – rzekł wreszcie.
– Wystarczy mi spojrzeć na plecy. Jeszcze nie mam skrzydeł, dostanę je dopiero po rozprawie sądowej, oczywiście jeżeli mnie zatwierdzą.
– Fakt – przytaknął i rozpogodził się. – Przepraszam za ostrość, ale jak pan tu dłużej pobędzie, to pan zrozumie.
– Swoją drogą ciekawe te wasze skrzydła, palanty jakieś, a nie skrzydła. Czemu takie krótkie?
– Zwolnijmy trochę – zaproponował. Zwolniliśmy kroku, aż między nami a końcem pochodu powstała pewna odległość.
– To proste – wyjaśnił, kiedy ostatni aniołowie nie mogli nas już usłyszeć. – Do czego służą skrzydła?
– Jak to, do czego. Do latania, oczywiście.
– A jak się lata, to można gdzieś polecieć, nie?
– To samo z siebie wynika.
– A jak polecieć, to i odlecieć, nie?
– Jak to, odlecieć...
– No tak, żeby już nie wrócić.
Zaczęło mi coś świtać.
– Chce pan przez to powiedzieć, że naumyślnie dają takie krótkie skrzydła... żeby nie można było...
Zamiast odpowiedzi pomachał kikutami. Nie wzniósł się ani o centymetr.
– Ale to przecież nonsens! Kto chciałby uciekać z raju?
– Zależy z jakiego. Tutaj się dużo zmieniło od czasu, kiedy się pan uczył religii.
– To prawda, że katechizmu uczyłem się już dawno, dawno temu. Jeszcze w przedwojennej szkole.
– Właśnie. Tymczasem Historia poszła naprzód. Według nieubłaganych praw.
– Mógłby mi pan to bliżej wyjaśnić?
– Czegoś się pan uczył, na przykład w sprawie grzechu...
– Normalnie. Żeby nie kraść, nie zabijać... Całe Dziesięcioro Przykazań.
– Nieaktualne.
– Jak to, nieaktualne? Kraść i zabijać już można?
– Ani można, ani nie można. W ogóle już nie o to chodzi. Teraz są inne kryteria. Grzechem jest wszystko, co hamuje postęp społeczny, a cnotą wszystko, co go przyśpiesza. Jak już pan koniecznie chce kraść, to kradnij pan w sprawie przyśpieszania. Tak samo z zabijaniem. Tylko według tego będziesz pan sądzony.
– Zaraz, zaraz, bo nie nadążam. To znaczy raj... raj też już jest postępowy?
– Więcej. Teraz raj to ostateczna realizacja wiesz pan czego. Według nieuchronnych praw... Uczył pan się chyba tego po wojnie.
– O Jezu! – jęknąłem.
– Jaki Jezu. Radzę panu z tym uważać.
– A więc ten Święty Piotr...
– Jaki Święty Piotr. Dawno zlikwidowany.
– Ale przecież... kierownictwo się nie zmieniło. Sam widziałem portret.
– Tego z brodą, co? Nie przypomina pan sobie innego portretu też z brodą, dosyć podobnego...
Olśniło mnie.
– Karol?! – wykrzyknąłem.
Pokiwał głową. Słowa były już niepotrzebne.
Niebo zawirowało mi przed oczami. Chciałem zawrócić i pędem stąd się wydostać, ale przypomniałem sobie, kto jest na bramie. Tamten objął mnie ramieniem.
– Trudno, bracie – powiedział współczująco. – Nieubłagane prawa Historii.
– Dokąd teraz idziemy... – wybełkotałem.
– Na wiec.
– Na jaki wiec...
– Będą sądzili jednego, a my jako głos ludu. „Niech żyje”, „Precz”, znasz to przecież.
– Znam – wyszeptałem, patrząc w niebo, to znaczy w dół. Gdybyśmy byli na ziemi, powiedziałbym: „patrząc w ziemię”.
– Ale zaraz, czy to właśnie nie ciebie będą sądzili? Boś ty przecież jeszcze nie sądzony, dopiero idziesz na sąd.
– Zgadza się. To ja, to mnie.
Odsunął się natychmiast.
– Nie gniewaj się, ale zobaczymy się dopiero po rozprawie – powiedział szybko. – Sam chyba rozumiesz.
– Myślisz, że mogą mnie skazać?
– Feliks to ty nie jesteś, a oni nie żartują. W dawnym ustroju były takie rzeczy, jak grzechów odpuszczenie, ale teraz nic, tylko te prawa i prawa. Nieubłagane.
I przyłączył się do kolegów aniołów. Od tej pory nie tylko nie rozmawiał już ze mną, ale również udawał, że mnie nie widzi.
Wlokłem się za nimi ze spuszczoną głową. „Nieubłagane prawa”... „Oni nie żartują” – huczało mi w tej głowie. Więc takie jest teraz niebo, tego rodzaju. Tak nieprawdopodobna, oszałamiająca wprost zmiana, kto mógł przypuszczać, kto mógł przewidzieć.
A jednak, kiedy się lepiej zastanowić, zmiana wcale nie aż tak zaskakująca. Czy nie dosyć żyłem na ziemi w drugiej połowie dwudziestego wieku? Czy nie dosyć przeczytałem gazet w różnych językach, rozpraw uczonych i dzieł literackich? Czy nie dosyć słuchałem radia i rozmów towarzyskich, czy nie dosyć oglądałem różnych telewizji? Czy nie dosyć, żeby przewidzieć, na co się zanosi? Nie rozumiałem może, co oni ani jak mówią, piszą i pokazują? Rozumiałem przecież. Obserwowałem, jak rosły nowe wartości, jak zmieniało się pojęcie Dobra i Zła, jak ginęła stara i jak powstawała nowa religia. A więc?
Więc to nie rozum mnie zawiódł, tylko wiara. Po prostu nie wierzyłem, że to naprawdę i że to aż tak. Moje osobiste doświadczenie nie pozwalało mi uwierzyć, że oni też, że dobrowolnie... I teraz tu jestem, całkiem nieprzygotowany do sądu, od którego zależy moje zbawienie wieczne lub potępienie na wieki.
Bo jeśli istnieje zbawienie, to również potępienie musi istnieć. A zatem...
Oto już miejsce Sądu Ostatecznego. Dolina obszerna, a nad nią góra wyniosła, wszystko pokryte czerwonym, prezydialnym suknem. Pochód zatrzymał się w dolinie, a góra obsiedziana już była przez Patriarchów i Ojców Nowego Kościoła, Błogosławionych, Proroków i Świętych od spodu wzwyż, według rangi i stopnia, aż do Trójcy na samym szczycie. Najwyższy, ze wspomnianą już, kolosalną brodą, był najwyżej. Siedział na tronie, a w ręku trzymał Pismo, wszystkie tomy, wydanie zbiorowe. Zza jego ramienia wyglądał mu ten honorowy Vice, co też ma brodę, tylko przyciętą i nie tak kędzierzawą. Po lewicy Najwyższego siedział Łysy, z bródką całkiem już przyciętą, bo w szpic, a po prawicy ten z wąsami tylko. A poniżej. – Ach, kogo tam nie było.
I znalazłem się sam jeden u stóp tej olbrzymiej góry, a za mną thrm zbawionego luda. Archanioł zadął w trąbę – nie rozpoznałem, czy był to Susłow, czy Budionny – i zaczął się proces.
Najpierw sekretarz sądu odczytał moje akta. Poznałem go. Za życia nie był wielkim Sekretarzem, to znaczy mniej był znany w świecie niż inni Pierwsi Sekretarze, za to u nas bardzo był znany. To ten z malutkim wąsikiem à la szczotecztka, do góry czesany. Wielu moich rodaków jeszcze go pamięta i pewnie dlatego został przydzielony do mojej sprawy, że kiedyś należałem do jego terenu. Całe moje ziemskie życie było w tych aktach opisane. Marnie to wyglądało. Wprawdzie za młodu należałem do różnych pobożnych organizacji, ale martwy ze mnie był członek, faryzeusz właściwie. A później... Im później, tym gorzej.
– Wiele grzechów ma podsądny na sumieniu – zagaił Przewodniczący, ale musiał przerwać, bo przeszkadzało mu jakieś gadanie. – Proszę nie rozmawiać na sali – upomniał małego, grubawego, w okularach, z przedziałkiem, który w grupie Błogosławionych pouczał o czymś swoich sąsiadów, szeptem wprawdzie, ale namiętnie. – Wiele ciężkich grzechów popełnił, wiele boskiej obrazy.
– Precz! – krzyknął tłum w dolinie.
Ale Sąd Ostateczny chce sprawę rozpatrzyć do końca i dać mu szansę zabwienia.
– Niech żyje! – krzyknął tłum.
– Niechaj podsądny się zblizy i odpowie na pytania. Wszystko będzie zależało od jego odpowiedzi.
Postąpiłem kilka kroków i zatrzymałem się u samego podnóża góry. Musiałem dobrze zadzierać głowę, żeby widzieć wierzchołek.
– Proszę nie zakłócać – zwrócił się znów Przewodniczący do tego, co nie przestawał gadać. – S’il vous plait.
– Aha – pomyślałem sobie – to jakiś Francuz.
– Oto pierwsze pytanie. Jaki jest stosunek podsądnego do feudalnego ucisku?
– Bardzo lubię.
Szmer zgrozy przeszedł po górze i dolinie. Nie była to całkiem prawda, feudałowie są mi dosyć obojętni, ale wolałem przesadzić dla większej pewności. Nie mogłem ryzykować niczego, co by mi groziło zbawieniem. Tylko Francuz mówił coś bez przerwy, na nic nie zwracając uwagi.
– Towarzyszu Sartre, proszę opuścić salę. Acha, więc podsądny jest zwolennikiem klas posiadających? To może wobec tego podsądny nam powie, co sądzi o sprzeczności między społecznym sposobem wytwarzania a prywatną własnością środków produkcji.
Musiałem przeczekać małe zamieszanie, kiedy wynosili Sarfre’a, bo sam wyjść nie chciał. Dzierżyński niósł go do spółki z Thorezem, on zaś gadać nie przestawał. Dopiero kiedy go wynieśli, był spokój i w ciszy zabrzmiały moje słowa.
– Mnie wszystko jedno. Byle były pieniądze.
Jęknęła góra i dolina. Samego Przewodniczącego jakby zamurowało. Opanował się jednak i rzekł po chwili przez zaciśnięte zęby:
– Coraz to lepiej. Więc oskarżony popiera wyzysk?
– To zależy.
– Od czego.
– Od tego, czy jest duży czy mały. Jak jest duży, to popieram, a jak jest mały, to też popieram, ale mniej.
Tym razęm nawet jęk się nie rozległ. Bywa groza tak straszna, że przejawia się tylko milczeniem.
– Przejdźmy do zagadnienia ruchów narodowowyzwoleńczych. Jaki jest pogląd oskarżonego w tej sprawie?
– Chodzi o Polaków?
Pękła cisza i krzyk świętego oburzenia wypełnił niebiosa. „Precz, precz, to jest prowokacja!” – krzyczało w dolinie, a góra też krzyczała głosami wszystkich Archaniołów, Proroków, Patriarchów i Świętych. I wydawało się, że nie będzie temu końca, aż Najwyższy wzniósł lewicę. Na ten znak cisza zaległa znowu. Najwyższy pochylił się i szepnął coś do ucha Przewodniczącemu.
– Ostatnie pytanie – ogłosił Przewodniczący. – Sam Determinizm Dziejowy pragnie dać podsądnemu tę ostatnią szansę. Od tej jego ostatniej odpowiedzi będzie zależało jego zbawienie. Niech więc podsądny dobrze zważy, zanim odpowie: jaki jest jego stosunek do...
I tu wymienił przenajświętsze słowo, najświętsze ze świętych, tak święte, że nie mogę go tutaj ptzytoczyć, w tym opowiadaniu świeckim i niegodnym. Mogę tylko wyjawić, a i to z drżeniem, że zaczyna się ono od litery „S”.
I znowu cisza, ale tym razem najgłębsza z cisz, cisza kosmosu. Taka, w której słychać jedynie obroty planet, pulsowanie słońc i trwanie galaktyk. A ja w tej ciszy powiedziałem:
– Pierdolę.
Grom, rozwarły się czeluście i pochłonęły bluźniercę. W ogniu i dymie mignął mi ktoś gruby, z cygarem w jednej ręce, z widłami w drugiej – Churchill? – rechotał ktoś, chyba Harry Truman i wywijał czarnym ogonem, paliła mnie smoła Wall Streetu i dusiła Pentagońska siarka. Więc to na wieki wieków Amen? – zdążyłem tylko pomyśleć i wciąż jeszcze nie dowierzając, że udało mi się uniknąć Zbawienia, runąłem w piekło Kapitalizmu. 


Az utolsó ítélet (Hungarian)

Meghaltam, és a túlvilágra kerültem. A túlvilág kapuját vörös zászló ékesítette.
- Inkább kékre számítottam - mondtam az ajtónállónak.
- Régen halt meg?
- Nem, most az előbb, egy perce lehetett. A portás bólogatott, mintha épp ilyen feleletet várt volna. Elégedett volt magával, mint a tudós, aki a megfelelő eredményre jutott.
- Származása?
- A földről, vagyis a bolygóról származom. Elgondolkodva nézett rám, mint a kutató, aki, miután megismerte a vizsgálat tárgyát, a módszeren elmélkedik. Volt benne valami hihetetlen szakszerűség, noha nehéz lenne meghatározni, miféle szakmáról is van szó. Az biztos, hogy nem egyszerű portás. Nem tudtam szabadulni a gondolattól, hogy találkoztam már valahol ezzel a szakmával.
- Na - mondta -, nem csinálunk ügyet belőle, bár ebből a tréfából kellemetlenségei is adódhatnának. Maga ezt nem veszi komolyan. De most még elnézzük. Származása?
- Már mondtam.
Az asztalra csapott.
- Munkás, paraszt vagy értelmiségi? Vagy valami földbirtokos?
- Földbirtokos? Nem, dehogyis - tiltakoztam erélyesen a régi reflex hatására.
- Na, akkor töltse ki! - tolt elém egy rubrikákkal teli adatlapot, a rossz minőségű papír régóta ismerősnek tetszett.
- Csak azt szeretném mondani, hogy azt hittem, itt már mindent tudnak. Akkor viszont erre már semmi szükség.
Az égre emelte tekintetét, ha lehet ezt egyáltalán így mondani, hiszen ott voltunk, és riasztó, túlságosan erőltetett türelemmel így szólt:
- Persze hogy tudjuk. De hogy jön ez ide? Tudjuk meg kell, az két különböző dolog.
- Miképpen a földön, azonképpen a mennyben?
- Úgy van.
Tollat adott, oda volt láncolva (hogy a páciensek el ne lopják? De itt, a mennyben?), ez is ismerős volt valahonnan. A penna hegyén döglött legyek maradványai csúfoskodtak.
- Csak olvashatóan. És semmit se hagyjon ki.
Mi van itt, Szent Péter, hiszen ez az ég, nem a föld - akartam mondani, de borotvált arcára nézve elment tőle a kedvem. Szent Péter, ha jól tudom, nagy szakállú. Lehet, hogy elment egy pillanatra, ez meg csak egy segéd, aki a főnök távollétében visszaél a hatalmával? Úgy látszik, ilyesmi a mennyországban is előfordul. Nem kell fennakadni az ilyen apróságokon, már csak azért sem, mert, úgy tetszett, ezenkívül minden rendben van. Az Atyaisten hatalmas arcképe a megfelelő szakállal a porta falán lógott.
Belépővel a birtokomban a paradicsom belterülete felé indultam. Kíváncsian néztem körül, szemügyre vettem az angyalokat és az üdvözült lelkeket. Elég hamar megtaláltam őket, de kissé furcsák voltak, vagyis nem pont ilyet vártam. Ahelyett hogy magukban üldögélnének egy-egy felhőn, zárt alakzatban vonultak, fúvószenekarral az élen. A zenekar valamelyest emlékeztetett azokra a festményekre, amelyeket még életemben láttam, bár ott nemcsak a harsonát fújták az angyalok, hanem hárfáztak is. Itt viszont kizárólag tülköltek. Még inkább elképesztett a szárnyuk, vállban amputálták, nem is szárny volt, hanem csonk. Csatlakoztam az utolsó négyeshez. Mint mindenhol, itt is az utolsó sorban meneteltek a legkevésbé megnyerő és fürge példányok. A satnyák és lagymatagok. Nem szólt hozzám senki, egy idő után nekem kellett elkezdenem a beszélgetést.
- Alleluja - szóltam az egyikhez, aki a legeslegutolsó volt, mert mindig késlekedett. Feltételeztem, hogy a helybeliek így üdvözlik egymást.
- Alleluja - viszonozta, de valahogy tartózkodóan, vonakodva.
- Milyen így üdvözülten - folytattam, nem riadtam vissza kelletlenségétől -, jól megy a sora?
- Minden rendben - válaszolt, és rövid, fürkésző pillantást vetett rám.
- Hát ez a menet meg hova tart?
Hosszasabban és figyelmesebben nézett rám, de nem szólt egy szót sem.
- Bocsánat, hogy kérdezősködőm, de most érkeztem a földről, igen tájékozatlan vagyok.
- A földről - ismételte, de még mindig tartózkodóan.
- Igen, most érkeztem, a kapunál pedig nem tudtam meg semmit. Az a szent, mintha nem Szent Péter lett volna, nem mondott semmit.
A tétova angyal hallgatott egy kicsit.
- Mi a bizonyítéka arra, hogy tényleg a földről érkezett? - nyögte ki végre.
- Elég, ha a vállamra néz. Nincs szárnyam, csak a tárgyalás után kapok, természetesen csak akkor, ha idevesznek.
- Tényleg - helyeselt, és felderült. - Bocsásson meg az éberségért, de ha hosszabb időt tölt itt, meg fogja érteni.
- Elég furcsák a szárnyai, alig látszik valami. Miért ilyen rövidek?
- Lassítsunk egy kicsit - javasolta. Vártunk, míg köztünk és a menet vége között bizonyos távolság keletkezett.
- Egyszerű - mondta, mikor már a legutolsó angyalok sem hallottak minket. - Mire jó a szárny?
- Hogyhogy mire, hát repülésre.
- Ha pedig repül az ember, el is repülhet, nem igaz?
- Magától értetődik.
- Elrepülni...
- Hogyhogy elrepülni?
- Elrepülni és ott maradni.
Derengett már valami.
- Azt akarja ezzel mondani, hogy azért adnak ilyen rövid szárnyakat, hogy ne lehessen...
Válasz helyett csonkjait kezdte mozgatni. Egy milliméternyit sem emelkedett.
- De hisz ez lehetetlen! Ki akarna megszökni a paradicsomból?
- Attól függ, melyikből. Sok minden megváltozott itt azóta, mióta hittanra járt.
- Az lehet. Nagyon rég tanultam a katekizmust. Még a háború előtt, az iskolában. - Hát ez az. A Történelem azóta előbbre lépett. A szükségszerűségeknek megfelelően.
- Megmagyarázná ezt egy kicsit bővebben?
- Mit tanult például a bűnről...
- Hát, mint rendesen. Ne lopj, ne ölj... Az egész tízparancsolatot.
- Nem aktuális.
- Hogyhogy nem aktuális? Lehet már lopni és ölni?
- Lehet is meg nem is. Nem ez a lényeg. Más kritériumok döntenek. Bűn az, ami gátolja a társadalom fejlődését. Az erény pedig sietteti. Ha már mindenáron lopni akar, hát lopjon, de úgy, hogy siettesse vele a fejlődést. Ugyanez áll a gyilkosságra is. Eszerint fogják megítélni tetteit.
- Várjunk csak... Ezek szerint a paradicsom... a paradicsom már haladó?
- Több annál. A paradicsom már a végső megvalósulása, maga is tudja, minek. A szükségszerűségeknek megfelelően. Biztosan tanult erről a háború után.
- Jézusom - jajdultam fel.
- Miféle Jézus? Azt ajánlom, vigyázzon ezzel.
- Ezek szerint Szent Péter...
- Miféle Szent Péter? Rég eltették láb alól.
- De hiszen... a kormányzat nem változott. Saját szememmel láttam a képet.
- Azét a szakállasét? Nem emlékezteti egy másik szakállasra, eléggé hasonlít rá...
Elsötétült előttem a világ.
- Károly?! - kiáltottam.
Bólintott. Már nem volt szükség szavakra.
Megszédültem. Vissza akartam fordulni és menekülni innen sürgősen, de eszembe jutott, ki őrködik a kapuban. Átfogta a vállam:
- Nehéz ügy, barátom - mondta együtt érzőn.
- Történelmi szükségszerűségek.
- Hova megyünk... - dadogtam.
- Nagygyűlésre...
- Milyen nagygyűlésre...
- Most lesz valakinek a tárgyalása, mi pedig, mint a nép hangja, kiabálunk, „Éljen!” vagy „Le vele!”, hiszen tudod.
- Tudom - mondtam csendesen, és az eget bámultam, vagyis lefelé néztem. Ha a földön lennénk, azt mondanám: „a földet bámultam”.
- De várj csak, nem a te tárgyalásod lesz? Hiszen feletted még nem ítélkeztek, még csak most mész a bíróság elé.
- Úgy van, akkor én leszek az. Rögtön félrehúzódott.
- Ne haragudj - mondta sietve -, de csak a tárgyalás után találkozhatunk. Biztosan megérted.
- Gondolod, hogy elítélhetnek?
- Hát nem vagy egy Féliksz, ezek meg nem viccelnek. A múlt rendszerben még volt bűnbánat, ez meg az, de most nem számít semmi, csak a szükségszerűségek.
Csatlakozott angyalkollégáihoz. Ettől kezdve nemcsak hogy nem állt szóba velem, de még keresztül is nézett rajtam.
Lehajtott fejjel ballagtam utána. „Történelmi szükségszerűségek”, „ezek nem viccelnek” - zúgott a fejem tőle. Ez lett hát a mennyországból. Őrület, micsoda hihetetlen átalakulás, ki gondolta volna.
Mégis, ha jobban belegondolunk, ezek a változások nem is olyan meglepőek. Hát nem éltem eleget a földön, a XX. század második felében? Nem olvastam különböző nyelveken elég újságot, tudományos értekezést és irodalmi művet? Nem hallgattam rádiót? Nem néztem tévét? Hát mindez nem volt elég ahhoz, hogy lássam, hova vezet ez az egész? Lehet, hogy nem értettem, mit mondanak, írnak és mutatnak? Hogyne értettem volna. Láttam, hogy új értékek születnek, megváltozik a Jó és a Rossz fogalma, elpusztul a régi hit, és új lép a helyébe. Hát akkor?
Nem az eszem csapott be, hanem a hitem. Egyszerűen nem hittem el, hogy tényleg, és hogy ennyire. Személyes tapasztalataim alapján nem tudtam elképzelni, hogy ők is, önként... Most meg itt vagyok, teljesen felkészületlenül a tárgyalásra, pedig ettől függ, hogy üdvözülök vagy elkárhozom örökre.
Hiszen ha lehet üdvözülni, akkor biztosan elkárhozni is lehet. Ha pedig...
Már itt is vagyok az utolsó ítélet helyszínén. Tágas völgy felett hegy magasodik, ünnepi vörös drapéria borít mindent. A menet a völgyben maradt, a hegyet pedig ellepték az Új Egyház Pátriárkái, Atyái, Boldogjai, Prófétái és Szentjei, alulról felfelé, rang szerint, egészen a csúcsig, a Trióig. A Legfelsőbb Lény - már említettem - legfelül székelt kolosszális szakállával. A trónon ült, kezében az Írással, összegyűjtött műveinek köteteivel. Válla mögül az érdemes Vice kandikált ki, neki is van szakálla, de nem olyan göndör, és vágtak is le belőle valamennyit. A Legfelsőbb Lény balján a Kopasz ült rövidre nyírt spicces szakállal, a jobbján ülőnek pedig már csak bajsza volt. Alant pedig borzasztó sokan voltak.
Ott álltam egymagam az irdatlan hegy lábánál, mögöttem az üdvözültek tömege. Egy arkangyal a kürtjébe fújt - nem tudom; Szuszlov vagy Bugyonnij -, és elkezdődött a tárgyalás.
A bíróság titkára felolvasta az aktámat. Megismertem. Életében nem volt nagy Titkár, azaz nem volt akkora híre a világban, mint más Első Titkároknak, nálunk mégis mindenki ismerte. A földijeim közül még sokan emlékeznek kis ondolált kefebajszára, biztos azért csatolták az aktámhoz, mert területileg egykor hozzá tartoztam. Egész földi életem ott volt lefektetve az iratokban. Nem festett valami jól. Bár fiatal koromban különféle istennek tetsző szervezetekben tevékenykedtem, az idő múltával afféle farizeus lett belőlem: Később meg... Egyre rosszabb.
- Alperes lelkét sok bűn terheli! - kezdte az Elnök, de félbe kellett szakítania, mert valami fecsegés háborgatta. - Csendet kérek a teremben - intette meg a kis, kövérkés szemüvegest, aki a Boldogok szakaszában szomszédait oktatta valamire, suttogva, de hevesen. - Sok bűnt kővetett el, sokszor káromolta Istent.
- Le vele! - üvöltötte a tömeg a völgyben. - De a bíróság át akarja nézni az ügyet elejétől a végéig, és esélyt akar adni neki az üdvözülésre.
- Éljen! - üvöltötte a tömeg.
-Alperes, jöjjön közelebb, és válaszoljon a kérdésekre. Minden a válaszain múlik.
Közelebb mentem néhány lépéssel, ott álltam közvetlenül a hegy lábánál. Jól hátra kellett hajtanom a fejemet, ha látni akartam a felsőbb régiókat.
- Ne zavarogjon, kérem - szólt megint az Elnök a fecsegőre.
- S’il vous plait.
- Aha - gondoltam -, ez valami francia lesz.
- Az első kérdés: alperes, hogy viszonyul a feudális elnyomáshoz?
- Imádom.
A döbbenet moraja futott végig a hegyen és a völgyön. Nem mondtam egészen igazat, a földesurak inkább közömbösek számomra, de a biztonság kedvéért jobbnak láttam túlozni. Nem kockáztathattam meg egyetlen olyan választ sem, ami üdvözüléssel fenyegetett volna. A francia meg egyfolytában beszélt valamit, nem törődve semmivel.
- Sartre elvtárs! Hagyja el a termet! Aha, alperes ezek szerint az uralkodó osztály híve? Mondja csak, mi a véleménye a társadalmi termelés és a magántulajdonban levő termelőeszközök közti ellentmondásról.
Várnom kellett egy kicsit, mert némi zűrzavar támadt, Sartre nem akart menni, úgy kellett elvezetni. Féliksz Dzerzsinszkij és Thorez távolította el, de még ekkor sem állt be a szája. Csak akkor állt helyre a rend, mikor elvezették. Csend volt, válaszolhattam.
- Nekem mindegy. Csak pénz legyen.
Feljajdult a hegy és a völgy. Maga az Elnök is mintha elborult volna. De uralkodott magán, és azt mondta összeszorított szájjal:
- Egyre jobb. Alperes tehát támogatja a kizsákmányolást.
- Attól függ.
- Mitől?
- Attól, hogy kicsi vagy nagy. Ha nagy, akkor támogatom, ha pedig kicsi, akkor is támogatom, de nem annyira.
Már nem is jajongtak. Elnémultak az iszonyattól.
- Térjünk át a nemzeti felszabadító mozgalmakra. Mi a véleménye alperesnek erről a kérdésről?
-A lengyelekről van szó?
A szent borzadálytól kiszakadt üvöltés betöltötte az egeket. „Le vele! Le vele! Provokáció!”- üvöltötték a völgyben, de a hegy is zengett minden Arkangyala, Prófétája, Pátriárkája és Szentje hangján. Azt hittem, sose lesz vége, de a Legfelsőbb Lény felemelte balját. E jelre megint csend lett. A Legfelsőbb Lény az Elnökhöz hajolt, és súgott neki valamit.
- Utolsó kérdés - szólt az Elnök. - Maga a Történelmi Determinizmus akar egy utolsó esélyt adni az alperesnek. Ettől az utolsó választól függ, hogy üdvözül-e. Jól gondolja meg, alperes, mielőtt válaszol. Hogyan viszonyul a...
És itt kimondta a legszentebb szót, a szentek szentjét, olyan szent ez, hogy itt, ebben a méltatlan, világi elbeszélésben nem is idézhetem. Csak annyit árulhatok el - és már ettől elfog a borzadály -, hogy „Sz” betűvel kezdődik.
Megint csend lett, a legmélyebb csend, a kozmosz csendje. Hallom, ahogy forognak a bolygók, pulzálnak a napok, hömpölyögnek a galaxisok. Én pedig ebben a csendben...
- Baszok rá...
Mennydörgés, meghasadtak a poklok, elnyelték a káromlót. A lángban és füstben egy kövér alak pislogott rám, egyik kezében szivar, a másikban vasvilla - Churchill? -, valaki röhögött, feltehetően Harry Truman, fekete farkát csóválta, égtem a szurokban a Wall Streeten, fulladoztam a Pentagon kénköves bűzében. Akkor hát, mindörökké, ámen? - csak gondolni mertem, még most sem tudtam elhinni, hogy sikerült megmenekülnöm: lezuhannom a Kapitalizmus poklába. 


Source of the quotationIsmeretlen barátom, p. 34-45.

minimap