This website is using cookies

We use cookies to ensure that we give you the best experience on our website. If you continue without changing your settings, we'll assume that you are happy to receive all cookies on this website. 

Schulz, Bruno: Navštívení (Nawiedzenie in Czech)

Portre of Schulz, Bruno

Nawiedzenie (Polish)

1

Już wówczas miasto nasze popadało coraz bardziej w chroniczną szarość zmierzchu, porastało na krawędziach liszajem cienia, puszystą pleśnią i mchem koloru żelaza.
Ledwo rozpowity z brunatnych dymów i mgieł poranka - przechylał się dzień od razu w niskie bursztynowe popołudnie, stawał się przez chwilę przezroczysty i złoty jak ciemne piwo, ażeby potem zejść pod wielokrotnie rozczłonkowane, fantastyczne sklepienia kolorowych i rozległych nocy.
Mieszkaliśmy w rynku, w jednym z tych ciemnych domów o pustych i ślepych fasadach, które tak trudno od siebie odróżnić.
Daje to powód do ciągłych omyłek. Gdyż wszedłszy raz w niewłaściwą sień na niewłaściwe schody, dostawało się zazwyczaj w prawdziwy labirynt obcych mieszkań, ganków, niespodzianych wyjść na obce podwórza i zapominało się o początkowym celu wyprawy, ażeby po wielu dniach, wracając z manowców dziwnych i splątanych przygód, o jakimś szarym świcie przypomnieć sobie wśród wyrzutów sumienia dom rodzinny.
Pełne wielkich szaf, głębokich kanap, bladych luster i tandetnych palm sztucznych mieszkanie nasze coraz bardziej popadało w stan zaniedbania wskutek opieszałości matki, przesiadującej w sklepie, i niedbalstwa smukłonogiej Adeli, która nie nadzorowana przez nikogo, spędzała dnie przed lustrami na rozwlekłej toalecie, zostawiając wszędzie ślady w postaci wyczesanych włosów, grzebieni, porzuconych pantofelków i gorsetów.
Mieszkanie to nie posiadało określonej liczby pokojów, gdyż nie pamiętano, ile z nich wynajęte było obcym lokatorom. Nieraz otwierano przypadkiem którąś z tych izb zapomnianych i znajdowano ją pustą; lokator dawno się wyprowadził, a w nietkniętych od miesięcy szufladach dokonywano niespodzianych odkryć.
W dolnych pokojach mieszkali subiekci i nieraz w nocy budziły nas ich jęki, wydawane pod wpływem zmory sennej. W zimie była jeszcze na dworze głucha noc, gdy ojciec schodził do tych zimnych i ciemnych pokojów, płosząc przed sobą świecą stada cieni, ulatujących bokami po podłodze i ścianach; szedł budzić ciężko chrapiących z twardego jak kamień snu.
W świetle pozostawionej przezeń świecy wywijali się leniwie z brudnej pościeli, wystawiali, siadając na łóżkach, bose i brzydkie nogi i z skarpetką w ręce oddawali się jeszcze przez chwilę rozkoszy ziewania - ziewania przeciągniętego aż do lubieżności, do bolesnego skurczu podniebienia, jak przy tęgich wymiotach.
W kątach siedziały nieruchomo wielkie karakony, wyogromnione własnym cieniem, którym obarczała każdego płonąca świeca i który nie odłączał się od nich i wówczas, gdy któryś z tych płaskich, bezgłowych kadłubów z nagła zaczynał biec niesamowitym, pajęczym biegiem.
W tym czasie ojciec mój zaczął zapadać na zdrowiu. Bywało już w pierwszych tygodniach tej wczesnej zimy, że spędzał dnie całe w łóżku, otoczony flaszkami, pigułkami i księgami handlowymi, które mu przynoszono z kontuaru. Gorzki zapach choroby osiadał na dnie pokoju, którego tapety gęstwiały ciemniejszym splotem arabesek.
Wieczorami, gdy matka przychodziła ze sklepu, bywał podniecony i skłonny do sprzeczek, zarzucał jej niedokładności w prowadzeniu rachunków, dostawał wypieków i zapalał się do niepoczytalności. Pamiętam, iż raz, obudziwszy się ze snu późno w nocy, ujrzałem go, jak w koszuli i boso biegał tam i z powrotem po skórzanej kanapie, dokumentując w ten sposób swą irytację przed bezradną matką.
W inne dni bywał spokojny i skupiony i pogrążał się zupełnie w swych księgach, zabłąkany głęboko w labiryntach zawiłych obliczeń.
Widzę go w świetle kopcącej lampy, przykucniętego wśród poduszek, pod wielkim rzeźbionym nadgłowiem łóżka, z ogromnym cieniem od głowy na ścianie, kiwającego się w bezgłośnej medytacji.
Chwilami wynurzał głowę z tych rachunków, jakby dla zaczerpnięcia tchu, otwierał usta, mlaskał z niesmakiem językiem, który był suchy i gorzki, i rozglądał się bezradnie, jakby czegoś szukając.
Wówczas bywało, że zbiegał po cichu z łóżka w kąt pokoju, pod ścianę, na której wisiał zaufany instrument. Był to rodzaj klepsydry wodnej albo wielkiej fioli szklanej, podzielonej na uncje i napełnionej ciemnym fluidem. Mój ojciec łączył się z tym instrumentem długą kiszką gumową, jakby krętą, bolesną pępowiną, i tak połączony z żałosnym przyrządem - nieruchomiał w skupieniu, a oczy jego ciemniały, zaś na twarz przybladłą występował wyraz cierpienia czy jakiejś występnej rozkoszy.
Potem znów przychodziły dni cichej skupionej pracy, przeplatanej samotnymi monologami. Gdy tak siedział w świetle lampy stołowej, wśród poduszek wielkiego łoża, a pokój ogromniał górą w cieniu umbry, który go łączył z wielkim żywiołem nocy miejskiej za oknem - czuł, nie patrząc, że przestrzeń obrasta go pulsującą gęstwiną tapet, pełną szeptów, syków i seplenień. Słyszał, nie patrząc, tę zmowę pełną porozumiewawczych mrugnięć perskich oczu, rozwijających się wśród kwiatów małżowin usznych, które słuchały, i ciemnych ust, które się uśmiechały.
Wówczas pogrążał się pozornie jeszcze bardziej w pracę, liczył i sumował, bojąc się zdradzić ten gniew, który w nim wzbierał, i walcząc z pokusą, żeby z nagłym krzykiem nie rzucić się na oślep za siebie i nie pochwycić pełnych garści tych kędzierzawych arabesek, tych pęków oczu i uszu, które noc wyroiła ze siebie i które rosły i zwielokrotniały się, wymajaczając coraz nowe pędy i odnogi z macierzystego pępka ciemności. I uspokajał się dopiero, gdy z odpływem nocy tapety więdły, zwijały się, gubiły liście i kwiaty i przerzedzały się jesiennie, przepuszczając dalekie świtanie.
Wtedy wśród świergotu tapetowych ptaków, w żółtym zimowym świcie zasypiał na parę godzin gęstym, czarnym snem.
Od dni, od tygodni, gdy zdawał się być pogrążonym w zawiłych konto-korrentach - myśl jego zapuszczała się tajnie w labirynty własnych wnętrzności. Wstrzymywał oddech i nasłuchiwał. I gdy wzrok jego wracał zbielały i mętny z tamtych głębin, uspokajał go uśmiechem. Nie wierzył jeszcze i odrzucał jak absurd te uroszczenia, te propozycje, które nań napierały.
Za dnia były to jakby rozumowania i perswazje, długie, monotonne rozważania prowadzone półgłosem i pełne humorystycznych interiudiów, filuternych przekomarzań. Ale nocą podnosiły się te głosy namiętniej. Żądanie wracało coraz wyraźniej i doniosłej i słyszeliśmy, jak rozmawiał z Bogiem, prosząc się jak gdyby i wzbraniając przed czymś, co natarczywie żądało i domagało się.
Aż pewnej nocy podniósł się ten głos groźnie i nieodparcie, żądając, aby mu dał świadectwo usty i wnętrznościami swymi. I usłyszeliśmy, jak duch weń wstąpił, jak podnosi się z łóżka, długi i rosnący gniewem proroczym, dławiąc się hałaśliwymi słowy, które wyrzucał jak mitralieza. Słyszeliśmy łomot walki i jęk ojca, jęk tytana ze złamanym biodrem, który jeszcze urąga.
Nie widziałem nigdy proroków Starego Testamentu, ale na widok tego męża, którego gniew boży obalił, rozkraczonego szeroko na ogromnym porcelanowym urynale, zakrytego wichrem ramion, chmurą rozpaczliwych łamańców, nad którymi wyżej jeszcze unosił się głos jego, obcy i twardy - zrozumiałem gniew boży świętych mężów.
Był to dialog groźny jak mowa piorunów. Łamańce rak jego rozrywały niebo na sztuki, a w szczelinach ukazywała się twarz Jehowy, wzdęta gniewem i plująca przekleństwa. Nie patrząc widziałem go, groźnego Demiurga, jak leżąc na ciemnościach jak na Synaju, wsparłszy potężne dłonie na karniszu firanek, przykładał ogromną twarz do górnych szyb okna, na których płaszczył się potwornie mięsisty nos jego.
Słyszałem jego głos w przerwach proroczej tyrady mego ojca, słyszałem te potężne warknięcia wzdętych warg, od których szyby brzęczały, mieszające się z wybuchami zaklęć, lamentów, gróźb mego ojca.
Czasami głosy przycichały i zżymały się z cicha jak gaworzenie wiatru w nocnym kominie, to znowu wybuchały wielkim zgiełkliwym hałasem, burzą zmieszanych szlochów i przekleństw. Z nagła otworzyło się okno ciemnym ziewnięciem i płachta ciemności wionęła przez pokój.
W świetle błyskawicy ujrzałem ojca mego w rozwianej bieliźnie, jak ze straszliwym przekleństwem wylewał potężnym chlustem w okno zawartość nocnika w noc szumiącą jak muszla.

2

Mój ojciec powoli zanikał, wiądł w oczach.
Przykucnięty pod wielkimi poduszkami, dziko nastroszony kępami siwych włosów, rozmawiał z sobą półgłosem, pogrążony cały w jakieś zawiłe wewnętrzne afery. Zdawać się mogło, że osobowość jego rozpadła się na wiele pokłóconych i rozbieżnych jaźni, gdyż kłócił się ze sobą głośno, pertraktował usilnie i namiętnie, przekonywał i prosił, to znowu zdawał się przewodniczyć zgromadzeniu wielu interesantów, których usiłował z całym nakładem żarliwości i swady pogodzić. Ale za każdym razem te hałaśliwe zebrania, pełne gorących temperamentów, rozpryskiwały się przy końcu, wśród klątw, złorzeczeń i obelg.
Potem przyszedł okres jakiegoś uciszenia, ukojenia wewnętrznego, błogiej pogody ducha.
Znowu wielkie folianty rozłożone były na łóżku, na stole, na podłodze i jakiś benedyktyński spokój pracy zalegał w świetle lampy nad białą pościelą łóżka, nad pochyloną siwą głową mego ojca.
Ale gdy matka późnym wieczorem wracała ze sklepu, ojciec ożywiał się, przywoływał ją do siebie i z dumą pokazywał jej świetne, kolorowe odbijanki, którymi skrzętnie wylepił stronice księgi głównej.
Zauważyliśmy wówczas wszyscy, że ojciec zaczął z dnia na dzień maleć jak orzech, który zsycha się wewnątrz łupiny.
Zanikowi temu nie towarzyszył bynajmniej upadek sił. Przeciwnie, stan jego zdrowia, humor, ruchliwość zdawały się poprawiać.
Często śmiał się teraz głośno i szczebiotliwie, zanosił się wprost od śmiechu, albo też pukał w łóżko i odpowiadał sobie ,,proszę” w różnych tonacjach, całymi godzinami. Od czasu do czasu złaził z łóżka, wspinał się na szafę i przykucnięty pod sufitem porządkował coś w starych gratach, pełnych rdzy i kurzu.
Niekiedy ustawiał sobie dwa krzesła naprzeciw siebie i wspierając się rękami o poręcze, bujał się nogami wstecz i naprzód, szukając rozpromienionymi oczyma w naszych twarzach wyrazów podziwu i zachęty. Z Bogiem, zdaje się, pogodził się zupełnie. Niekiedy w nocy ukazywała się twarz brodatego Demiurga w oknie sypialni, oblana ciemną purpurą bengalskiego światła, i patrzyła przez chwilę dobrotliwie na uśpionego głęboko, którego śpiewne chrapanie zdawało się wędrować daleko po nieznanych obszarach światów sennych.
Podczas długich, półciemnych popołudni tej późnej zimy ojciec mój zapadał od czasu do czasu na całe godziny w gęsto zastawione gratami zakamarki, szukając czegoś zawzięcie.
I nieraz bywało podczas obiadu, gdy zasiadaliśmy wszyscy do stołu, brakło ojca. Wówczas matka musiała długo wołać ,,Jakubie!” i stukać łyżką w stół, zanim wylazł z jakiejś szafy, oblepiony szmatami pajęczyny i kurzu, z wzrokiem nieprzytomnym i pogrążonym w zawiłych, a jemu tylko wiadomych sprawach, które go zaprzątały.
Czasem wdrapywał się na karnisz i przybierał nieruchomą pozę symetrycznie do wielkiego wypchanego sępa, który po drugiej stronie okna zawieszony był na ścianie. W tej nieruchomej, przykucniętej pozie, z wzrokiem zamglonym i z miną chytrze uśmiechniętą trwał godzinami, ażeby z nagła przy czyimś wejściu zatrzepotać rękoma jak skrzydłami i zapiać jak kogut.
Przestaliśmy zwracać uwagę na te dziwactwa, w które się z dnia na dzień głębiej wplątywał. Wyzbyty jakby zupełnie cielesnych potrzeb, nie przyjmując tygodniami pokarmu, pogrążał się z dniem każdym głębiej w zawiłe i dziwaczne afery, dla których nie mieliśmy zrozumienia. Niedosięgły dla naszych perswazji i próśb, odpowiadał urywkami swego wewnętrznego monologu, którego przebiegu nic z zewnątrz zmącić nie mogło. Wiecznie zaaferowany, chorobliwie ożywiony, z wypiekami na suchych policzkach nie zauważał nas i przeoczał.
Przywykliśmy do jego nieszkodliwej obecności, do jego cichego gaworzenia, do tego dziecinnego, w sobie zatopionego świegotu, którego trele przebiegały niejako na marginesie naszego czasu. Wtedy już znikał niekiedy na wiele dni, podziewał się gdzieś w zapadłych zakamarkach mieszkania i nie można go było znaleźć.
Stopniowo te zniknięcia przestały sprawiać na nas wrażenie, przywykliśmy do nich i kiedy po wielu dniach znów się pojawiał, o parę cali mniejszy i chudszy, nie zatrzymywało to na dłużej naszej uwagi. Przestaliśmy po prostu brać go w rachubę, tak bardzo oddalił się od wszystkiego, co ludzkie i co rzeczywiste. Węzeł po węźle odluźniał się od nas, punkt po punkcie gubił związki łączące go ze wspólnotą ludzką.
To, co jeszcze z niego pozostało, to trochę cielesnej powłoki i ta garść bezsensownych dziwactw - mogły zniknąć pewnego dnia, tak samo nie zauważone jak szara kupka śmieci, gromadząca się w kącie, którą Adela co dzień wynosiła na śmietnik.


Navštívení (Czech)

I

Už tehdy naše město čím dál víc zapadalo do chronické šedi soumraku a na okrajích obrůstalo lišejní­kem stínu, ochmýřenou plísní a mechem, který měl barvu železa.
Den se sotva vymotal z jitřního brunátného kou­ře a mlh — a už se nachyloval k nízkému jantarové­mu odpoledni, na chvíli průsvitněl a zlátl jako černé pivo a hned potom sestupoval pod mnohonásobně rozčleněnou, fantastickou klenbu rozlehlých barev­ných nocí.
Bydleli jsme na náměstí, v jednom z těch tem­ných domů s prázdnými a slepými fasádami, které se dají tak těžko od sebe odlišit.
Vznikají z toho stále omyly. Když člověk jednou vstoupil do nesprávné chodby a na nesprávné scho­diště, dostával se obvykle do hotového labyrintu ci­zích bytů a pavlačí a k nečekaným východům na ne­známé dvory, zapomínal na původní cíl své pochůzky —, a teprve po mnoha dnech, při návratu ze scestí podivných a spletitých dobrodružství za ja­kéhosi šerého úsvitu si s výčitkami svědomí vzpo­mněl na rodný dům.
Náš byt, plný velkých skříní, měkkých pohovek, bledých zrcadel a laciných umělých palem, se stále víc propadal do stavu zanedbanosti, způsobeného l
iknavosti matky, která vysedávala v obchodě, a nedbalosti štíhlonohé Adély, která — nikým nekontrolována — trávila celé dny před zrcadly se svou rozvláčnou toaletou a všude po sobě zanechávala stopy v podobę vyčesaných vlasů, hřebenů, pohozených střevíčkú a šněrovaček.
V t
omto bytě nebyl přesný počet pokojů, neboť nikdo si nepamatoval, kolik z nich bylo pronajato cizím nájemníkům. Nejednou jsme náhodou otevřeli ňěkterou z těch zapomenutých místností a viděli jsme, že je prázdná; nájemník se dávno vystěhoval a v zásuvkách, po měsíce nedotčených, jsme objevovali nečekané věci.
V dolních pokojích bydleli příručí a v noci nás mnohdy budilo jejich sténání, vyvolávané nočními můrami. V zimě byla venku ještě hluboká noc, když otec sestupoval do těch studených a temných světnic a svíčkou před sebou plašil hejna stínů, které pak po stranách ulétaly po podlaze a stěnách. Šel budit těžce ,chrápající spáče ze spánku tvrdého jako kámen. Při svitu svíčky, kterou jim tam nechal, se líně vyhrabáva­li
ze špinavého pelechu; sedali si na postel, natahova­li bosé a ošklivé nohy a s ponožkou v ruce se ještě chvíli oddávali rozkoši zívání — zívání protaženého až

ke smyslnosti a k bolestné křeči patra jako při prud­kém zvracení.
V koutech nehybně seděli mohutní švábi, zveličení viastním stínem, kterým každého z nich obtížila planoucí svíce a který se od nich neodloučil ani tehdy, když se některý z těch plochých bezhlavých trupů dal najednou do nepřirozeného pavoučího běhu.
V té době začal můj otec churavět. Už v prvních týdnech oné časné zimy se stávalo, že trávil celé dny v posteli, obklopen lahvemi, pilulkami, a účetními knihami, které mu přinášeli z účtárny. Hořký pach nemoci se usazoval na dně pokoje, jehož tapety houstly temnější spletí arabesek.
Večer, když matka přicházela z krámu, býval po­drážděný a hádavý, vyčítal jí nepřesnosti ve vedení účetnictví, tváře mu rudly a rozohňoval se až k nepří­četnosti. Vzpomínám si, že jsem ho jednou, když jsem jsem se pozdě v noci probudil ze spánku, uviděl, jak v ko­šili a bos běhá sem a tam po kožené pohovce, a tak dá­vá před bezradnou matkou najevo své pobouření.
Jiné dny býval klidný, soustředěný a zcela se nořil do svých knih, naprosto ztracen v labyrintech spletitých výpočtů.
Vidím ho, jak se ve světle čadící lampy, přikrčený mezi polštáři pod velikým vyřezávaným čelem po­stele, kýve v nehlasné meditaci a hlavou vrhá na stě­nu obrovský stín.
Chvílemi se mu hlava vynořovala z toho účetnic­tví, jako kdyby chtěl zalapat po dechu, otvíral ústa, znechuceně mlaskal jazykem, který byl suchý a hoř­ký, a bezradně se rozhlížel, jako by něco hledal.
V té době se stávalo, že se tiše vykradl z postele do rohu pokoje ke stěně, na které visel jeho důvěrně mi­lovaný nástroj. Byla to jakási klepsydra nebo veliká skleněná fiola, rozdělená na unce a napiněná tmavým roztokem. Otec se s tím přístrojem spojoval dlouhou gumovou hadicí, podobnou pokroucené bolestné pu­peční šňůře, oči mu temněly a do zbledlé tváře se pak vtiskoval výraz utrpení nebo jakési zvrácené rozkoše.
Potom opět následovaly dny tiché, soustředěné práce, protkané osamocenými monology. Když tak seděl ve světle stolní lampy, obložen polštáři ve veliké posteli, a pokoj nabýval obrovských rozměrů nahoře ve stínu abažúru, jenž ho spojoval s velikým živlem městské noci za oknem — nemusel se ani dívat, aby cítil, že ho prostor obrůstá pulzují
čím houštím tapet, přesyceným šepoty, sykoty a šišláním. A nemusel se ani dívat, aby slyšel ten komplot plný spikleneckých, koketních zamrkání oček rašících mezi květy ušních boltců, které na­slouchaly, a temných úst, která se usmívala.
Zdánlivě se v takových chvílích nořil ještě více do práce a kalkulovala sčítal, neboť se bál prozradit hněv, který jím lomcoval, a bránil se pokušení vrhnout se s prudkým výkřikem naslepo vpřed a nachytat plné hrstě oněch kadeřavých arabesek, oněch svazků očí a uší, které ze sebe vyblouznila noc a které teď rostly, zmnohonásobovaly se a nepříčetně si z mateřského pupku temnoty vymýšlely stále nové výhonky a odnože. A uklidňoval se, teprve když s odlivem noci ta­pety vadly, svinovaly se, ztrácely listí a květy podzim­ně prořídaly a propouštěly vzdálený úsvit.
Potom za štěbetání tapetových ptáků ve žlutém zimním úsvitu usínal na několik hodin hustým, černý spánkem.
Po celé dny a týdny, kdy se zdálo, že je pohroužen do zapeklitých kontokorentů, jeho myšlenky tajně vrůstaly do labyrintů vlastních vnitřností. Zadržoval dech a naslouchal. A když se jeho zrak, zbělelý a kal­ný, vracel z oněch hlubin, úsměvem ho uklidňoval. Nevěřil ještě oněm požadavkům a návrhům, které na něho dotíraly, a odmítal je jako něco absurdního.
Ve dne se to jevilo jako rozvažování, přesvědčování a dlouhé monotónní úvahy, vedené polohlasně a plné humorných meziher a šprýmovného škorpení. Ale v noci se ty hlasy zvedaly vášnivěji. Znovu a čím dál dúrazněji a pádněji bylo něco žádán a sly­šeli jsme, jak rozmlouvá s Bohem, jako kdyby ho prosil a bránil se před něčím, co úporně naléhalo a něčeho se dornáhalo.
Až jednou v noci se ten hlas zvedl hrozivě a ne­odvratně a dožadoval se, aby mu vydal svědectví ústy a vnitřnostmi svými. A uslyšeli jsme, jak do ně­ho vstoupil duch; i zvedl se v celé své výši z postele, rostl prorockým hněvem a dusil se halasnými slovy, která ze sebe vyrážel jako kulomet. Slyšeli jsme hlo­moz bitvy a otcův sten, sten titána se zlomenou kyč­lí, který se nepřestává rouhat.
Neviděl jsem nikdy starozákonní proroky, ale při pohledu na onoho muže, kterého povalil hněv boží a který se ted, široce rozkročen na obrovském porce­lánovém nočníku, zakryl vichrem ramen, oblakem zoufalých zprohýbanin, nad nimiž se ještě výše zve­dal jeho cizí a tvrdý hlas — pochopil jsem boží hněv svatých mužů.
Byl to dialog hrozný jáko řeč hromů. Zkrouceni­ny jeho rukou trhaly oblohu na kusy a v prasklinách se objevovala tvář jehovy, napuchlá hněvem a pliva­jící kletby. Nemusel jsem se ani dívat, abych ho viděl, strašlivého demiurga, ležícího na temnotách jako na Sinaji, s mohutnýma rukama opřenýma o konzolu záclon a s obrovskou tváří přitisknutou k horním okenním tabulkám, na kterých se nestvůr­ně zplošťoval jeho masitý nos.
Slyšel jsem jeho hlas v přestávkách otcovy pro­rocké tirády, slyšel jsem, jak se mohutné odfrknutí jeho vzdutých pysků, od něhož řinčely okenice, mí­sí s výbuchy otcových kleteb, nářků a hrozeb.
Chvílemi hlasy utichaly a tiše se choulily jako še­lestění větru v nočním komíně a potom opět vybu­chovaly velkým, hlučným halasem, bouří smíše­ných vzlyků a kleteb. Najednou se s temným zazíváním otevřelo okno a plachta temnoty prolétla pokojem.
V záři blesků jsem spatřil, jak otec v rozevlátém prádle se strašným zaklením vylévá mohutným šplíchancem obsah nočníku z okna do noci, šumící jako mušle.

II

Otec pornalu chřadl a ztrácel se před očima.
Přikrčený pod obrovskými polštáři, s divoce na­ježenými chomáči šedivých vlasů, polohlasně roz­mlouval sám se sebou, hluboce ponořen do jakýchsi  zapeklitých vnitřních záležitostí. Zdálo by se, že se jeho osobnost rozpadla na mnoho navzájem znesvá­řenych a divergentních jáství, neboť se sám se sebou hlasitě hádal, usilovně a vášnivě vyjednával, pře­svědčoval se a prosil, a potom se zase zdálo, že před­sedá shromáždění mnoha zákazníků, které se snaží

s vynaložením veškeré horlivosti a výmluvnosti usmířit. Ale pokaždé se tyto halasné schůze, plné horoucích temperamentů, nakonec tříštily v kletbách, zlořečení a nadávkách.
Potom nastalo údobí jakéhosi utišení, vnitřního uklidnění a blažené pohody ducha.
Na posteli, na stole a na podlaze byly opět rozloženy velké folianty a jakýsi benediktinský klid se rozhostil ve světle lampy nad bílými peřinami a nad otcovou schýlenou šedivou hlavou.
Ale když, se matka pozdě večer vracela z krámu, otec ožíval, volal ji k sobě a hrdě jí ukazoval skvělé barevné obtisky, kterými pečlivě vylepil stránky hlavní účetní knihy.
Všichni jsme si v té době všimli, že se otec den po dni začal zmenšovat jako ořech, který se ve skořápce sesychá.
Ten zánik však nebyl ani v nejmenším doprová­zen úbytkem sil. Naopak, zdálo se, že se jeho zdra­votní stav, nálada a pohyblivost zlepšují.
Často se v té době hlasitě a štěbetaně smál, přímo se zalykal smíchem, anebo klepal na postel a odpo­vídal si po celé hodiny v různých tóninách „dále“. Občas slezl z postele, vyšplhal se na skříň a přikrčen u stropu cosi přerovnával ve starých krámech, ce­lých rezavých a zaprášených.
Někdy si stavěl dvě židličky proti sobě, vzepřel se rukama o opěradla, houpal nohama dopředu a doza­du a s rozzářenýma očima hledal v našich tvářích vý­razy obdivu a povzbuzení. S Bohem se zřejmě smířil docela. Někdy se v noci v okně ložnice objevovala tvář vousatého Demiurga, zalitá temným purpurem bengálského ohně, a chvíli se dobrotivě dívala na hlu­bokého spáče, jehož zpěvavé chrápání jako by puto­valo daleko po neznámých prostorách snových světů.
Za dlouhých, pološerých odpolední té pozdní zimy zalézal můj otec občas na celé hodiny do kumbálů přecpaných různým haraburdím a cosi tam usilovně hledal.
U oběda se často stávalo, že když jsme všichni usedli ke stolu, otec chyběl. Matka pak musela dlouho volat: „Jakube!“ a tlouci lžičkou do stolu, než vylezl z nějaké skříně, polepen cáry pavučina prachu, se zrakem nepříčetným a pohrouženým do spletitých záležitostí, o nichž věděl jen on a jimiž byl zaneprázdněn.
Někdy se vyškrábal na konzolu záclony a bral na sebe nehybnou pózu, symetricky k velkému vycpa­nému supovi, který byl zavěšen na stěně z druhé strany okna. V té nehybné, přikrčené póze, se za­mženým zrakem a s vychytrale usměvavým výrazem tam setrvával po celé hodiny a potom najednou když někdo vstoupil, zatřepetal rukama jako  křídly a zakokrhal jako kohout.
Přestali jsme si všímat těch výstředností, do kte­rých zabředával den ze dne hlouběji. Jako kdyby se

úplně osvobodil od tělesných potřeb, po týdny nepřijímal potravu a každým dnem se hlouběji a hlouběji nořil do spletitých a podivínských záležitostí, pro které jsme neměli pochopení. Nedosažitelný pro naše přesvědčování a prosby, odpovídal úryvky své­ho vnitřního monologu, jehož průběh nedokázalo narušit nic vnějšího. Věčně zaneprázdněný, chorobně rozníceny, s ruměnci na suchých tvářích, nevnímal a přehlížel nás.
Zvykli jsme si na jeho neškodnou přítomnost, na jeho tiché brebentění, na to dětinské, do sebe ponořené štěbetání, jehož trylky probíhaly jakoby na okraji našeho času. V té době už mizel někdy na mnoho dní, zapadal někam do zastrčených zákoutí bytu a nebylo možno ho nalézt.
P
ostupně nás tato mizení přestala znepokojovat, zvykli jsme si na ně, a když se po mnoha dnech znova objevil, o několik coulů menší a hubenější, nevě­novali jsme tomu větší pozornost. Přestali jsme ho prostě brát na vědomí, tak velmi se vzdálil ode všeho, co je lidské a co je skutečné. Uzel za uzlem se od nás odvazoval, bod za bodem ztrácel vztahy, které ho spojovaly s lidskou pospolitostí. To, co z něho ještě zůstalo, ta trocha tělesné schránky a ta hrst nes­myslných výstředností — to všechno mohlo jednoho dne zmizet, stejně nepostižitelně jako šedivá hro­mádka smetí kupící se v koutě, kterou Adéla každý den vynášela na smetiště.

 



Source of the quotationSchulz, Bruno: Skořicové krámy, Dauphin, Praha, 1999
Bookpage (from–to)pp. 24-32.

minimap