Ez az oldal sütiket használ

A portál felületén sütiket (cookies) használ, vagyis a rendszer adatokat tárol az Ön böngészőjében. A sütik személyek azonosítására nem alkalmasak, szolgáltatásaink biztosításához szükségesek. Az oldal használatával Ön beleegyezik a sütik használatába.

Krajewski, Marek : Konec sveta v Breslau (Koniec świata w Breslau Szlovák nyelven)

Krajewski, Marek  portréja

Koniec świata w Breslau (Lengyel)

Nowy Jork, niedziela 20 listopada 1960 roku, godzina dziesigła wieczorem

 

Czarnoskóry taksówkarz, James Mynors, zwiększył szyb­kość pracy wycieraczek. Dwa ramiona chciwie zgarniały z przedniej szyby płaty śniegu. Wycieraczki były swoistym taktomierzem, który podkreślał rytm bigbitowej piosenki Chucka Berry'ego Maybellene płynącej z radia. Ręce My­norsa tańczyły na kierownicy i z klaskaniem opadały na kolana i uda. Na ponurym pasażerze taksówki piosenka nie robiła najmniejszego wrażenia. Przyciskał policzek do zimnej szyby i kręcił we wszystkie strony trzymaną w rę­ku gazetą, by nie uronić ani jednej jasnej plamy padają­cej z mijanych latarń i witryn sklepowych. Kiedy Mynors ustawił pokrętło głośności na maksimum, pasażer przesunął się na środek kanapy. Spojrzenia obu mężczyzn spotkały się w środkowym lusterku.

― Przycisz i przestań skakać za kierownicą - klient mó­wił z silnym niemieckim akcentem. Jego ponura, nalana twarz ocieniona rondem staromodnego kapelusza przybra­ła złośliwy wyraz. - Nie jesteśmy w Afryce, na plantacji bananów.

― Pieprzony rasista - słowa Mynorsa zostały zupełnie zagłuszone przez wesoły refren; ściszył radio i wjechał w boczną uliczkę, przy której stały piętrowe pseudowik­toriańskie domki. Było tu niewiele światła. Pasażer złożył starannie gazetę i schował ją do wewnętrznej kieszeni płaszcza.

― Tam na rogu - mruknął, starając się przebić wzrokiem brudną zasłonę śniegu z deszczem. Auto zatrzymało się we wskazanym miejscu. Pasażer burknął coś z dezaprobatą, otworzył drzwi i zatopił trzewiki w błotnistej mazi. Rozpiął parasol i ciężko sapiąc, podszedł do okna kierowcy.

― Proszę zaczekać.

Mynors w odpowiedzi potarł kciukiem o palec wskazu­jący i opuścił nieco szybę. Pasażer wyjął z portfela banknot i wsunął go w dłoń kierowcy. Zza szyby dobiegł go wesoły głos zdeformowany przez jakiś osobliwy akcent:

― Z powrotem pójdziesz sobie na piechotę, stary hitle­rowcu.

Taksówka zatańczyła na śliskiej jezdni i odjechała, po­gardliwie zarzucając tyłem w kontrolowanych poślizgach. Kierowca odkręcił szybę - Chuck Berry zaśpiewał pełnym głosem w cichej uliczce.

Mężczyzna powoli wszedł po schodkach na niewielki ganek, obtupał oklejone śniegiem buty i nacisnął przycisk. dzwonka. Otworzono mu prawie natychmiast. W drzwiach stał młody ksiądz w grubych rogowych okula­rach. Nosił fryzurę á la Chuck Berry.

― Pan Herbert Anwaldt? - zapytał ksiądz.

― Dobry wieczór. To ja - Anwaldt wysapał zirytowany, śledząc wzrokiem skręcającą za rogiem taksówkę. - Czym ja teraz wrócę do domu?

― Ksiądz Tony Cupaiuolo z parafii św. Stanisława - przedstawił się Chuck Berry. - To ja do pana telefonowa­łem. Proszę wejść.

Znajomy trzask zamka, znajomy, wypełniony książkami salon i lampa z zielonym abażurem. Brakowało jedynie znajomego zapachu cygar i znajomego gospodarza tego do­mu. Oto zamiast niego zakłopotany ksiądz Cupaiuolo wieszal koło drzwi wejściowych przemoczony płaszcz i kape­lusz Anwaldta, strząsając niezdamie z parasola lepkie plwo­ciny śniegu. Zamiast zapachu kubańskich cygar nozdrza Anwaldta wciągnęły ostrą woń medykamentów, żałosny smród kloaki, przenikliwy zapach śmierci.

― Pański przyjaciel jest umierający - stwierdził ksiądz.

Anwaldt wziął potężny haust nikotynowego dymu. Z sy­pialni na piętrze wyszła młoda pielęgniarka. Z widoczną odrazą trzymała w dłoniach emaliowane pojemniki wypeł­nione przed chwilą przez chorego. Spojrzała na Anwaldta. Natychmiast uzyskał pewność, że darty go taką samą sym­patią jak niesiony przez siebie basen.

― Proszę tu nie palić - szczere oburzenie omal nie ro­ zerwało guzików jej mocno opiętego na piersiach fartucha. Anwaldt, licząc właśnie na taki efekt, zaciągnął się jeszcze mocniej.

― Panie Anwaldt, pański przyjaciel . umiera na raka płuc - szepnął ksiądz Cupaiuolo z troskliwym wyrzutem. - Pale­nie tytoniu w jego domu jest niewskazane.

Pielęgniarka weszła do łazienki. Anwaldt zdecydował się wobec tego na przerwanie palenia f wyrzucił papierosa do kominka. Spojrzał wyczekująco na księdza.

― Drogi panie, pielęgniarka pańskiego przyjaciela za­dzwoniła dzisiaj do mnie i poprosiła o ostatnie sakramenty dla chorego - ksiądz Cupaiuolo nabrał tchu i pewności siebie. - Jak pan z pewnością wie, należy do nich takie sakrament spowiedzi świętej. Kiedy usiadłem obok chore­go, gotów wysłuchać jego grzechów i pobłogosławić go na ostatnią drogę, pan Mock powiedział mi, że ma na sumieniu jeden straszny grzech i nie wyzna go, dopóki pan się tu nie zjawi. Przystąpi do spowiedzi dopiero po waszej roz­mowie. Przychodzi pan prawie codziennie rano f mógłbym zaczekać ze spowiedzią do jutra, ale chory domaga się jej dzisiaj. Salus aegroti suprema lex. Także dla księdza. Niech pan idzie teraz do niego. On wszystko panu wyjaśni - ksiądz Cupaiuolo spojrzał na zegarek. - Proszę się nie przejmować taksówką. Obawiam się, że nie wróci pan dzi­siaj do domu.

Anwaldt ruszył na górę, lecz w połowie schodów zawrócił. Zdziwiony ksiądz Cupaiuolo obserwował, jak Anwaldt podchodzi do wieszaka i wyciąga z kieszeni płoz­cza gazetę. Ksiądz przekrzywił głowę i przeczytał niemiecki tytuł. „Co to może znaczyć «Súddeutsche»? - zastanawiał się przez chwilę i usiłował kartkować w wyobraźni niewiel­ki zeszyt, wypełniany niegdyś przez niego niemieckimi słówkami - deutsche to niemiecki, ale süd? Co to jest?"

Myśli księdza porzuciły niemczyznę i kiedy Anwaldt wchodził na szczyt schodów, powróciły do problemów, jakich mu nie szczędzili jego portorykańscy parafianie. Z ła­zienki dochodziły odgłosy torsji i bulgotanie instalacji klo­zetowej. Anwaldt uchylił lekko drzwi do sypialni. Smuga światła rozcięła na pół łóżko. Głowa Mocka spoczywała na szczycie białej góry poduszek. Obok posłania stały krop­lówka I stolik zawalony lekarstwami. Wysmukłe buteleczki w pergaminowych kapturkach sąsiadowały z przysadzi­stymi słoikami pełnymi tabletek. Mock poruszył przebitą igłami dłonią i rzucił Anwaldtowi ironiczny uśmieszek.

― Widzisz, jakim jestem złośliwym staruchem. Nie dość, że byłeś u mnie dziś rano, to wzywam cię znów wieczorem - syk wydychanego przez Mocka powietrza przybrał głęb­szy ton. - Ale wybaczysz mi z pewnością, kiedy ci powiem, że chciałem pochwalić się przed tobą nową pielęgniarką. Jest zmienniczką tej, którą spotykasz tu co rano. Jak ci się podoba? Tydzień temu skończyła szkołę pielęgniarską. Ma na imię Eva.

― Godna tego imienia - Anwaldt usadowił się wygodnie w fotelu. - Niejednego by skusiła swoimi rajskimi jabłkami.

Śmiech Mocka świštał przez dłuższą chwilę. Zwiotczala ;skóra napięła się na kościach policzkowych. Smugi reflektorów samochodowych przesunęły się po ścianach sýpialni i na moment wydobyły z półmroku wiszący na jednej z nich i oprawiony w ramy plan jakiegoś miasta opasanego szeroką i poszarpaną wstęgą rzeki.

― Skąd ci przyszło do głowy to biblijne porównanie? - Mock uważnie spojrzał na Anwaldta. - Pewnie z powodu księdza.

Zapadło milczenie. Siostra Eva krztusiła się i kaszlała iv łazience.

Anwaldt wahał się przez chwilę i wykręcał nerwowo palce. Potem rozłożył gazetę.

― Słuchaj, chciałem ci coś przeczytać... - Anwaldt ŕozpoczął poszukiwania okularów. Zamiast nich znalazł papierośnicę. Przypomniał sobie o zakazie palenia i schował ja natychmiast z powrotem.

― Niczego mi nie czytaj i pal. Pal tutaj, Herbercie, pal, kurwa, jednego za drugim i słuchaj mojej spowiedzi - Mock zaczerpnął tchu. - Opowiadałém ci o swojej pierwszej żonie Sophie, pamiętasz? O niej będzie ta historia...

― No właśnie... Chciałem... - powiedział Anwaldt i umilkł. Mock go nie słyszał i szeptał coś do siebie. An­waldt natężył słuch.

― Przed trzydziestu trzema laty też była niedziela i śnieg lepił się do szyb zupełnie tak jak dzisiaj.



KiadóW.A.B., Warszawa
Az idézet forrásas. 7 - 11.
Megjelenés ideje

Konec sveta v Breslau (Szlovák)

New York, nedet, a 20. Novembra 1960, desať hodín večer

 

Taxikár čiernej farby pleti James Mynors prepol pohybujúce sa stierače do rýchlejšieho režimu. Dve ramená dychtivo zhŕňali z predného okna kusy snehu. Stierače boli svojským metronómom, ktorý zdôrazňoval rytmus bigbítovej pesničky Chucka Berryho Maybellene ozývajúcej sa z rádia. Mynorsove ruky tancovali na volante a s pleskotom do­padali na kolená a stehná. Na zachmúreného cestujúceho v taxíku neurobila pesnička ani tej najmenší dojem. Pritískal si líce k chladnej okennej table a obracal na všetky strany noviny, ktoré držal v rukách, aby neprišiel ani o jedinú svetelnú škvrnu, čo dopadali z pouličných lámp a výkladov obchodov, ktoré míňali. Keď Mynors otočil gombílcom hlasitosti na maximum, cestujúci sa presunul do prostriedku zadného sedadla. Pohľady oboch mužov sa spolu stretli v spätnom zrkadle.

― Stíš to a prestaň poskakovat za volantom, - zákazník hovoril so silným nemeckým prízvukom. Jeho pochmúrna odutá tvár, zatienená strieškou staromódneho klobúka, nadobudla nazlostený výraz. - Tu nie sme v Afrike na plantáži banánovníkov.

― Skurvený rasista, - Mynorsove slová úpine prehlušil veselý refren; stíšil rádio a vošiel do bočnej uličky, nedaleko ktorej stáli poschodové pseudoviktoriánske domčeky. Nebolo tu veľa svetla. Cestujúci starostlivo poskladal noviny a schoval ich do vnútorného vrecka plášťa.

Zastav tam na rohu, - zamrmlal, snažiac sa pohľadom preniknúť cez špinavú clonu snehu s daždom. Auto zastavilo na označenom mieste. Zákazník niečo nesúhlasne zašomral, otvoril dvere a ponoril poltopánky do blatistej brečky. Roztvoril dáždnik a ťažko dýchajúc podišiel k šoférovmu okienku.

― Počkajte ma.

Mynors si namiesto odpovede pomädlil palcom ukazovák a trošku spustil okienko. Zákazník vybral z peňaženky bankovku a všuchol ju do dlane šoféra. Spoza okienka k nemu dolahol veselý hlas, zdeformovaný akýmsi osobitým akcentom:

― Naspäť si pôjdeš peši, ty starý hitlerovec.

Taxík zatancoval na klzkej vozovke a odišiel, pohŕdavo hádžuc zadkom v kontrolovaných šmykoch. Šofér spustil dole okno — Chuck Berry nahlas zaspieval v tichej uličke.

Muž pomaly vystúpil po schodíkoch na neveľkú verandu, otriasol topánky oblepené snehom a stisol tlačidlo zvončeka. Otvorili mu takmer okamžite. Vo dverách stál miody kňaz v hrubych okuliaroch v rohovinovom ráme. Nosil účes á la Chuck Berry.

Pán Herbert Anwaldt? opýtal sa kňaz.

― Dobry večer. Áno, to som ja, — podráždene zavrčal Anwaldt, ako sledoval pohľadom taxík zabočujúci za roh. Čím sa teraz vrátim domov?

― Kňaz Tony Cupaiuolo z diecézy sv. Stanislava, predstavil sa Chuck Berry. To ja som vám telefonoval. Nech sa páči, vstúpte.

Známy štrkot zámky, známy, knižkami napineny salón a lampa so zeleným tienidlom. Chýbala iba známa vôňa cigár a známy domáci pán tohto domu. A tuhľa namiesto neho kňaz, ktorý bol trošku v rozpakoch, vešal pri vchodovych dverách Anwaldtov premočený plášť a klobúk, neobratne otriasajúc z dáždnika lepkavé pluvance snehu. Namiesto vône kubánskych cigár do seba Anwaldtove nozdry vtiahli ostry pach liekov, úbohý smrad kloaky, prenikavý zápach smrti.

Váš priateľ umiera, — vyhlásil kňaz.

Anwaldt si poriadne potiahol nikotínového dymu. Zo spálne na poschodí vyšla mladá ošetrovateľka. So zjavným odporom držala v rukách emailované nádoby, ktoré chory pred chvíľou napinil. Pozrela na Anwaldta. Ten okamžite nadobudol istotu, že má voči nemu sympatiu zhruba takú, ako k tej mise, ktorú nesie v rukách.

Tu nefajčite, prosím, úprimné rozhorčenie jej takmer odtrhlo gombičky zástery, silno obopínajúcej hrudník. Anwaldt, počítajúc práve s takýmto efektom, si potiahol ešte silnejšie.

Pán Anwaldt, váš priateľ zomiera na rakovinu pľúc, — šepol kňaz Cupaiuolo s ustaranou výčitkou. Fajčenie v jeho dome je naozaj nevhodné.

Ošetrovateľka vošla do kúpeľne. Anwaldt sa preto rozhodol prerušiť fajčenie a odhodil cigaretu do kozuba. V očakávání pozrel na kňaza.

Vážený pane, ošetrovatelka vášho priateľa mi dnes zavolala a poprosila ma o zaopatrenie chorého poslednými sviatosťami, kňaz Cupaiuolo nabroi dych a sebaistotu. Ako iste viete, patrí k nim aj sviatosť svätej spovede. Keď som sa posadil vedľa chorého, pripravený vypočuť si jeho hriechy a dať mu pomazanie na jeho poslednej ceste, pán Mock mi povedal, že má na svedomí jeden strašný hriech a nevyzná ho, pokým sa tu neobjavíte vy. Pristúpi k spovedi až po vašom vzájomnom rozhovore. Prichádzate takmer každodenne ráno a mohol by som vyčkať so spoveďou do zajtra, ale chorý sa jej domáha už dnes. Salus aegroti sup­rema lex. Aj pre kňaza. Choďte teraz za ním. On vám všetko vysvetlí, kňaz Cupaiuolo sa pozrel na hodinky. Nestarajte sa o taxík. Obávam sa, že sa dnes domov nevrátite.

Anwaldt sa vydal hore, ale v polovici schodov sa obrátil naspäť. Začudovaný kňaz Cupaiuolo pozoroval, ako Anwaldt pristupuje k vešiaku a vyťahuje z vrecka plášťa noviny. Kňaz nachýlil hlavu a prečítal nemecký názov. „Co to môže znamenať ,Süddeutsché’ ?” uvažoval chviľu a snažil sa vo svojej fantázii listovať neveľkym zošitom, ktorý kedysi zapÍňal nemeckými slovíčkami „deutsche je nemecký, ale süd —... Čo to je?”

Myšlienky kňaza opustili nemčinu, a keď Anwaldt vystupoval na vrchol schodov, vrátili sa k problemom, ktorých ho nezvykli ušetriť jeho portorikánski farníci. Z kúpeľne k nemu doliehali zvuky vracania a splachovanie záchodu. Anwaldt jemne poodchýlil dvere do spálne. Pruh svetla rozťal posteľ napoly. Mockova hlava spočívala na vrchole bie­lej hory vankúšov. Vedľa lôžka stála infúzia a stolík zaprataný liekmi. Štíhle fľaštičky v pergamenových puzdierkach tesne susedili s ampułkami pinými tabletiek. Mock pohol rukou prebodnutou ihlami a venoval Anwaldtovi ironický úškrn.

― Vidíš, aký som zlostný starec. Nestačí, že si bol u mňa dnes ráno, ale zavolám ťa ešte aj večer, ― sykot vzduchu, ktorý Mock vydychoval, nadobudol hlbší tón. Ale určite mi to odpustíš, keď ti poviem, že som sa pred tebou chcel pochváliť s novou ošetrovateľkou. Strieda tú, ktorú tu stretávaš každé ráno. Ako sa ti páči? Pred týždňom skončila zdravotnú školu. Volá sa Eva.

― Je hodna toho mena, Anwaldt sa pohodlne usadil vo foteli. — Nejedného by zviedla svojimi rajskými jablkami.

Mockov smiech hvízdal dlhšiu chvíľu. Ochabnutá koža na lícnych kostiach sa napla. Po stenách spálne sa presunuli pruhy automobilových reflektorov a na okamih zo šera vydolovali zarámovaný plán nejakého mesta opásaného širokou a potrhanou stuhou rieky, ktorý visel na jednej zo stien.

― Ako sa ti zrodilo v hlave to biblické prirovnanie? — Mock pozorne pozrel na Anwaldta. Určite kvôli tomu kňazovi.

Rozhostilo sa mičanie. Sestra Eva dávila a kašľala v kúpeľni.

Anwaldt chvíľu váhal a nervózne si vykrúcal prsty. Po­tom rozložil noviny.

― Počuj, niečo som ti chcel prečítať... Anwaldt začal hľadať okuliare. Namiesto nich našiel tabatierku. Spomenul si na zákaz fajčenia a ihneď ju schoval naspäť.

  ― Nič mi nečítaj a fajči. Fajči tu, Herbert, fajči, kurva, jednu za druhou a počúvaj moju spoveď, Mock musel nabrať dych. Rozprával som ti o svojej prvej žene Sophie, pamätáš sa? To o nej bude tento príbeh:..

― Veď práve... Chcel som... - povedal Anwaldt a zmĺkol. Mock ho nepočul a sám pre seba si niečo šepkal. Anwaldt napol sluch.

― Pred tridsiatimi tromi rokmi bola tiež nedeľa a sneh sa lepil na okenné tabule presne tak ako dnes.

 



KiadóSLOVART, Bratislava
Az idézet forrásas. 7 - 10.
Megjelenés ideje

minimap