Ez az oldal sütiket használ

A portál felületén sütiket (cookies) használ, vagyis a rendszer adatokat tárol az Ön böngészőjében. A sütik személyek azonosítására nem alkalmasak, szolgáltatásaink biztosításához szükségesek. Az oldal használatával Ön beleegyezik a sütik használatába.

Słowacki, Juliusz: Hrob Agamemnona (Grób Agamemnona 2 Cseh nyelven)

Słowacki, Juliusz portréja

Grób Agamemnona 2 (Lengyel)

Niech fantastycznie lutnia nastrojona
Wtóruje myśli posępnéj i ciemnéj;
Bom oto wstąpił w grób Agamemnona,
I siedzę cichy w kopule podziemnéj,
Co krwią Atrydów zwalana okrutną.
Serce zasnęło, lecz śni. – Jak mi smutno!

O!.jak daleko brzmi ta harfa złota,
Któréj mi tylko echo wieczne słychać!
Druidyczna to z głazów wielkich grota,
Gdzie wiatr przychodzi po szczelinach wzdychać
I ma Elektry głos – ta bieli płótno
I odzywa się z laurów: Jak mi smutno!

Tu po kamieniach, z pracowną Arachną
Kłóci, się wietrzyk i rwie jéj przędziwo;
Tu cząbry smutne gór spalonych pachną;
Tu wiatr obiegłszy górę ruin siwą,
Napędza nasion kwiatów – a te puchy
Chodzą i w grobie latają jak duchy.

Tu świerszcze polne, pomiędzy kamienie
Przed nadgrobowém pochowane słońcem,
Jakby mi chciały nakazać milczenie,
Sykają. – Strasznym jest Rapsodu końcem
Owe sykanie, co się w grobach słyszy –
Jest objawieniem, hymnem, pieśnią ciszy.

O! cichy jestem jak wy, o! Atrydzi.
Których popioły śpią pod świerszczów strażą.
Ani mię teraz moja małość wstydzi,
Ani się myśli tak jak orły ważą.
Głęboko jestem pokorny i cichy
Tu, w tym grobowcu, sławy, zbrodni, pychy.

Nad drzwiami grobu, na granitu zrębie
Wyrasta dąbek w trójkącie z kamieni,
Posadziły go wróble lub gołębie,
I listkami się czarnemi zieleni,
I słońca w ciemny grobowiec nie puszcza;
Zerwałem jeden liść z czarnego kuszcza;

Nie bronił mi go żaden duch ni mara,
Ani w gałązkach jęknęło widziadło;
Tylko się słońcu stała większa szpara,
I wbiegło złote, i do nóg mi padło.
Zrazu myślałem, że ten co się wdziera
Blask, była struna to z harfy Homera;

I wyciągnąłem rękę na ciemności,
By ją ułowić i napiąć i drżącą
Przymusić do łez i śpiewu i złości
Nad wielkiem niczém grobów i milczącą
Garstką popiołów: – ale w mojém ręku
Ta struna drgnęła i pękła bez jęku.

Tak więc – to los mój na grobowcach siadać
I szukać smutków błahych, wiotkich, kruchych.
To los mój senne królestwa posiadać,
Nieme mieć harfy i słuchaczów głuchych
Albo umarłych – i tak pełny wstrętu...
Na koń! chcę słońca, wichru, i tententu!

Na koń! – Tu łożem suchego potoku,
Gdzie zamiast wody, płynie laur różowy;
Ze łzą i z wielką błyskawicą w oku,
Jakby mię wicher gnał błyskawicowy,
Lecę, a koń się na powietrzu kładnie –
Jeśli napotka grób rycerzy – padnie.

Na Termopilach?– Nie, na Cheronei
Trzeba się memu załamać koniowi,
Bo jestem z kraju, gdzie widmo nadziei
Dla małowiernych serc podobne snowi
Więc jeśli koń mój w biegu się przestraszy,
To téj mogiły – co równa jest – naszéj.

Mnie od mogiły termopilskiéj gotów
Odgonić legion umarłych Spartanów;
Bo jestem z krają smutnego Ilotów,
Z kraju – gdzie rozpacz nie sypie kurhanów,
Z kraju – gdzie zawsze po dniach nieszczęśliwych
Zostaje smutne pół – rycerzy – żywych.

Na Termopilach ja się nie odważę
Osadzić konia w wąwozowym szlaku.
Bo tam być muszą tak patrzące twarze,
Że serce skruszy wstyd – w każdym Polaku.
Ja tam nie będę stał przed Grecyj duchem –
Nie – pierwéj skonam: niż tam iść – z łańcuchem.

Na Termopilach – jaką bym zdał sprawę?
Gdyby stanęli męże nad mogiłą?
I pokazawszy mi swe piersi krwawe
Potem spytali wręcz: – Wiele was było ?–
Zapomnij, że jest długi wieków przedział. –
Gdyby spytali tak, – cóż bym powiedział?!

Na Termopilach, bez złotego pasa,
Bez czerwonego leży trup kontusza:
Ale jest nagi trup Leonidasa,
Jest w marmurowych kształtach piękna dusza:
I długo płakał lud takiéj ofiary,
Ognia wonnego, i rozbitéj czary.

O! Polsko! póki ty duszę anielską
Będziesz więziła w czerepie rubasznym,
Poty kat będzie rąbał twoje cielsko,
Poty nie będzie twój miecz zemsty strasznym,
Poty mieć będziesz hyjenę na sobie,
I grób – i oczy otworzone w grobie.

Zrzuć do ostatka te płachty ohydne,
Tę – Dejaniry palącą koszulę:
A wstań jak wielkie posągi bezwstydne,
Naga – w styksowym wykąpana mule,
Nowa – nagością żelazną bezczelna –
Nie zawstydzona niczém – nieśmiertelna.

Niech ku północy z cichéj się mogiły
Podniesie naród i ludy przelęknie,
Że taki wielki posąg – z jednéj bryły,
A tak hartowny, że w gromach nie pęknie,
Ale z piorunów ma ręce i wieniec;
Gardzący śmiercią wzrok – życia rumieniec.

Polsko! lecz ciebie błyskotkami łudzą;
Pawiem narodów byłaś i papugą;
A teraz jesteś służebnicą cudzą. –
Choć wiem, ze słowa te nie zadrżą długo
W sercu – gdzie nie trwa myśl nawet godziny:
Mówię – bom smutny – i sam pełen winy.

Przeklnij – lecz ciebie przepędzi ma dusza,
Jak Eumenida przez wężowe rózgi.
Boś ty, jedyny syn Prometeusza –
Sęp ci wyjada nie serce – lecz mózgi.
Choć Muzę moją w twojéj krwi zaszargam,
Sięgnę do wnętrza twych trzew – i zatargam.

Szczeknij z boleści i przeklinaj syna,
Lecz wiedz – że ręka przekleństw wyciągnięta
Nade mną – zwinie się w łęk jak gadzina,
I z ramion ci się odkruszy zeschnięta,
I w proch ją czarne szatany rozchwycą;
Bo nie masz władzy przekląć – Niewolnico! 


Hrob Agamemnona (Cseh)

Ať loutna, kterou ve svých rukou mám,
provází věrně myšlenku mou temnou,
vždyť sedím v hrobce, kde je pochován
pod klenbou mocný vladař Agamemnon,
kde kameny jsou krví zbroceny.
Sní ztichlé srdce. Jak je smutno mi!

Jak zdaleka ta zlatá harfa zní,
že ozvěnu jen její stále slýchám!
Tu svatou hrobku tvoří kameny,
kam skulinami chodí vítr vzdychat,
hlas Elektry má, která pod stromy
bělí své plátno. Jak je smutno mi!

S Arachne pilnou dovádí i tu
vánek a stále trhá její přízi,
páchne zde smutné kvítí pažitů,
a na ruinách vítr z květů sklízí
semena, která s chmýřím potají
jak duchové v té hrobce létají.

Zde polní cvrčci mezi kameny
před sluncem skrytí sykají tak blízko,
jako by kázali mi mlčení.
Jak strašný konec pěvce je ten sykot,
který se ze všech koutů ozývá —
Je to zpěv ticha, hymna strašlivá.

Jak vy jsem tichý, děti Atrea,
jejichž popel tu cvrčci věrně stráží.
Z malosti své si však nic nedělám,
má mysl vznést se s orly neodváží.
Pln pokory tu tiše spočinu
v té hrobce slávy, pýchy, zlocinu.

U vchodu k hrobce blízko obruby
z žulových kvádrů roste doubí mladé,
vrabci je sázeli či holubi,
teď temným listem zelená se všade
a do tmy hrobky nepropouští svit;
já utrhl jsem z keře jeden list.

Duch ani přízrak mi v tom nebránil,
ani zjevení v koruně té temné,
jen pro slunce jsem škvíru rozšířil
a ono vběhlo zlaté rovnou ke mně.
Hned se mi zdálo, že ta nádherá
svitu je strunou z harfy Homéra.

Vztáhl jsem ruku do tmy pro ten jev,
strunu chtěl chytit, napnout a pak znící
donutit k slzám, zpěvu, cítit hněv
nad velkou nickou hrobů, nad mlčící
hrstí popele — v ruce mé však jen
ta struna praskla, nevydavši sten.

Toť osud můj — sedávat na hrobech
a hledat křehké žaly, lehké pláče.
Toť osud můj — mít království jen v snech,
mít němou harfu, hluché posluchače,
anebo mrtvé — tak mě jímá hnus...
Na kůň! Chci slunce, vichřici a klus.

Na kůň ... Korytem vyschlým bystřiny
jímž místo vody laury protékaly,
v slzách, kdy blesky z očí srší mi
jako by bouře dopředu mě hnaly,
letím a kůň se vznáší nad zemí,
potká-li hrob — padne tam zchvácený.

U Termopyl? Ne, spíše v Chaironeji
můj vyplašený hřebec jednou klesne.
Jsem ze země, kde zdá se o naději
všem malověrným srdcím jenom ve snech.
Jestliže kůň můj před něčím se splaší,
pak před hrobkou, co podobna je naší.

Legie mrtvých Sparťanů je tam
od Termopyl mě zahnat připravena,
ze země smutných helotů jsem sám,
ze země, v níž je bólest nepohřbena.
Ze země, kde vždy po tragických dnech
půl smutných reků živo zůstane.

U Termopyl se ztěží odvážím
zarazit koně v úzké horské strži;
tak mnoha lidem hledět do tváří
ten pohled Polák studem nevydrží.
Jak Řek se nevzdám zvůli vítěze —
raději zemřu, než jít — s řetězem.

U Termopyl, co odpověděl bych,
kdyby se zvedli muži nad mohylou,
ukázali mi rány v tělech svých
a zeptali se: „Kolik vás tam bylo?“ —
Zapomeň, že nás dělí celý věk. —
Kdyby se ptali — co bych já jim řek?

U Termopyl pás zlatý neležel,
ani červené pruhy u kontuše,
padlý Leonidas nahé tělo měl,
v něm skrývala se jeho krásná duše.
Lid dlouho plakal nad obětí tou,
nad vonným ohněm, číší rozbitou.

Andělskou duši, Polsko, pokavad
v obhroublé lebce věznit budeš svojí,
dokavad tělo bude rubat kat
a nezdvihneš meč strašné pomsty k boji,
hyena dál se bude vrhat k tobě,
dokořán oči — budeš ležet v hrobě!

Strhej ze sebe hnusné odění,
košili Deianeiry, která plane,
vstaň jako socha bez uzardění,
nahé — ve vodách Styxu vykoupané,
nové — nahotou drsnou zpevněné,
nesmrtelné a ničím nepokořené.

Ať o půlnoci hrobku odmyká
vzkříšený národ a lid si uvědomí,
že z jedné skály socha veliká
je pevná tak, že hrom ji nerozlomí,
že v každé ruce drží jeden blesk,
pohrdá smrtí, v očích živý lesk.

Polsko! Byť cetky ti dnes nabízí,
papouškem bylos národů a pávem,
a teď jsi pouze služkou u cizích.
Ač vím, že slova ta si ve tvé hlavě
moc nepobudou, ani ve tvých citech,
říkám to — smuten — sám se vinným cítě.

Jen klň — má duše přec tě ovine
jako bůh pomsty důtkami zlých hadů,
tys Promethea dítě jediné:
sup srdce ne, leč mozek klove z hladu.
Byť krví tvou je můj zpěv potřísněn,
do útrob sáhnu a vytrhnu je ven.

Zavyj a prones kletbu nad synem,
věz však, že ruka na mne napřažená
se ulekne a jak had zavine
a odpadne ti uschlá od ramena
a ďáblové ji na prach rozdrtí;
ty nemáš sílu ani k prokletí!



Az idézet forrásaSłowacki, Juliusz: Já, Orfeus, Odeon, Praha, 1987

minimap