Máj (1.), 1. zpěv (Czech)
Byl pozdní večer – první máj – večerní máj – byl lásky čas. Hrdliččin zval ku lásce hlas, kde borový zaváněl háj. O lásce šeptal tichý mech; květoucí strom lhal lásky žel, svou lásku slavík růži pěl, růžinu jevil vonný vzdech. Jezero hladké v křovích stinných zvučelo temně tajný bol, břeh je objímal kol a kol; a slunce jasná světů jiných bloudila blankytnými pásky, planoucí tam co slzy lásky. I světy jich v oblohu skvoucí co ve chrám věčné lásky vzešly; až se – milostí k sobě vroucí změnivše se v jiskry hasnoucí – bloudící co milenci sešly. Ouplné lůny krásná tvář – tak bledě jasná, jasně bledá, jak milence milenka hledá – ve růžovou vzplanula zář; na vodách obrazy své zřela a sama k sobě láskou mřela. Dál blyštil bledý dvorů stín, jenž k sobě šly vzdy blíž a blíž, jak v objetí by níž a níž se vinuly v soumraku klín, až posléze šerem v jedno splynou. S nimi se stromy k stromům vinou. – Nejzáze stíní šero hor, tam bříza k boru, k bříze bor se kloní. Vlna za vlnou potokem spěchá. Vře plnou – v čas lásky – láskou každý tvor. Za růžového večera pod dubem sličná děva sedí, se skály v břehu jezera daleko přes jezero hledí. To se jí modro k nohoum vine, dále zeleně zakvítá, vzdy zeleněji prosvítá, až v dálce v bledé jasno splyne. Po šírošíré hladině umdlelý dívka zrak upírá; po šírošíré hladině nic mimo promyk hvězd nezírá; Dívčina krásná, anjel padlý, co amarant na jaro svadlý, v ubledlých lících krásy spějí. Hodina jenž jí všecko vzala, ta v usta, zraky, čelo její půvabný žal i smutek psala. – Tak zašel dnes dvacátý den, v krajinu tichou kráčí sen. Poslední požár kvapně hasne, i nebe, jenž se růžojasné nad modrými horami míhá. „On nejde – již se nevrátí! – Svedenou žel tu zachvátí!“ Hluboký vzdech jí ňadra zdvíhá, bolestný srdcem bije cit, a u tajemné vod stonání mísí se dívky pláč a lkání. V slzích se zhlíží hvězdný svit, jenž po lících co jiskry plynou. Vřelé ty jiskry tváře chladné co padající hvězdy hynou; kam zapadnou, tam květ uvadne. Viz, mihla se u skály kraje; daleko přes ní nahnuté větýrek bílým šatem vlaje. Oko má v dálku napnuté. – Teď slzy rychle utírá, rukou si zraky zastírá upírajíc je v dálné kraje, kde jezero se v hory kloní, po vlnách jiskra jiskru honí, po vodě hvězda s hvězdou hraje. Jak holoubátko sněhobílé pod černým mračnem přelétá, lílie vodní zakvétá nad temné modro; tak se číle – kde jezero se v hory níží – po temných vlnách cosi blíží, rychle se blíží. Malá chvíle, a již co čápa vážný let, ne již holoubě či lílie květ, bílá se plachta větrem houpá. Štíhlé se veslo v modru koupá, a dlouhé pruhy kolem tvoří. Těm zlaté růže, jenž při doubí tam na horách po nebi hoří, růžovým zlatem čela broubí. „Rychlý to člůnek! blíž a blíže! To on, to on! Ty péra, kvítí, klobouk, oko, jenž pod ním svítí, ten plášť!“ Již člůn pod skalou víže.
Vzhůru po skále lehký krok uzounkou stezkou plavce vede. Dívce se zardí tváře bledé za dub je skryta. – Vstříc mu běží, zaplesá – běží – dlouhý skok – již plavci, již na prsou leží – „Ha! Běda mi!“ Vtom lůny zář jí známou osvítila tvář; hrůzou se krev jí v žilách staví. „Kde Vilém můj?“
„Viz,“ plavec k ní tichými slovy šepce praví: „Tam při jezeru vížka ční nad stromů noc; její bílý stín hlubokoť stopen v jezera klín; však hlouběji ještě u vodu vryt je z mala okénka lampy svit; tam Vilém myšlenkou se baví, že příští den jej žití zbaví. On hanu svou, on tvoji vinu se dozvěděl; on svůdce tvého vraždě zavraždil otce svého. Msta v patách kráčí jeho činu. – Hanebně zemře. – Poklid mu dán, až tváře, jenž co růže květou, zbledlé nad kolem obdrží stán, až štíhlé oudy v kolo vpletou. Tak skoná strašný lesů pán! – Za hanbu jeho, za vinu svou měj hanu světa, měj kletbu mou!“ Obrátí se. – Utichl hlas – Po skále slezl za krátký čas, při skále člůn svůj najde. Ten rychle letí, co čápa let, menší a menší, až co lílie květ mezi horami po vodě zajde. Tiché jsou vlny, temný vod klín, vše lazurným se pláštěm krylo; nad vodou se bílých skví šatů stín, a krajina kolem šepce: „Jarmilo!“ V hlubinách vody: „Jarmilo! Jarmilo!!“ Je pozdní večer první máj – večerní máj – je lásky čas. Zve k lásky hrám hrdliččin hlas: „Jarmilo! Jarmilo!! Jarmilo!!!“ Source of the quotation | KHM |
|
Maj (Polish)
Był wieczór – maj
– miłości czas – wieczorny maj; do miłowania synogarlicy głos nakłania, gdzie pachnie w mgle iglasty las. Już o miłości szepce mech; kłamią jej ból rozkwitłe drzewa, słowik ją słodko róży śpiewa, płonie nią róży wonny dech. Jezioro w cieniu łóz gęstwinnych brzmi ciemną mową tajnych mąk, a brzeg je obejmuje w krąg; tam słońca blade światów innych błądzą przez błękit i tak drży ich światło jak miłości łzy. Te światy jasno w niebie wschodzą niby w miłości wiecznej chramie, jak kochankowie w mroku brodzą i – płonąc – gdy się wreszcie schodzą, są gasnącymi już iskrami. Jak dziewczę, gdy o miłym śni, tak piękna Luna w bladej twarzy biel jasną, białą jasność jarzy, nagle rumieńcem blasku lśni: we własną w toni twarz spoziera i z zakochania wprost umiera. Tam dwory cienie tliły w tle i szły ku sobie – bliżej, bliżej – jakby w uścisku coraz niżej w łono półmroku lgnęły w mgle, wreszcie je płynna szarość zlewa. Jak one – lgną ku drzewom drzewa. A gdzie podchodzi cień od gór, brzoza się w bór nachyla, bór ku brzozie. Rwie po górskim skłonie za falą fala. Każdy twór w miłości czas miłością plonie. Na tle różowych łun wieczora pod dębem piękne dziewczę siedzi, z głazu, co wrasta w toń jeziora, daleką toń jeziora śledzi. Tu lgnie do nóg jej błękit fal, a dalej – toń zielonoblada w coraz zieleńszy poblask wpada, by się rozpłynąć w jasną dal. W rozlewającej się topieli promyki gwiazd roztapia zmrok; w rozlewającej się topieli nie widzi nic prócz gwiazd jej wzrok. To dziewczę – anioł już upadły. Piękno w jej twarzy śpi pobladłej jak amarantu zblakły kwiat. Chwila, co wszystko jej zabrała, urokliwego smutku ślad w jej usta, skroń, w jej wzrok wpisała. Tak dzień za dniem dwudziesty raz sen wchodził w pejzaż, wieczór gasł. Dopalającym się pożarem niebo nad szarym gór obszarem bladoróżowo miga z tła. „On się nie zjawil Już nie wróci! Niech czeka biedna, niech się smuci!” Serce ściśnięte bólem drga, z piersi wyrwało się westchnienie i płacz, co w jęku wód u skał coraz głośniejszym echem łkał. W jej łzach przegląda się gwiazd lśnienie: te łzy po chłodnej twarzy płyną i ogniem skrząc się – skra za skrą – jak spadające gwiazdy giną; gdzie one padną, kwiaty mrą. Patrz, dziewczę z głazu się zerwało; jej szaty biel przenika w mrok i wiatr rozwiewa ją nad skałą. Dziewczyna w dal wytęża wzrok. Dłoń szybko ściera z twarzy łzy, przysłania wzrok, co poprzez mgły wybiega ku dalekim krajom, gdzie fala się ku górom zniża; na wodzie światła gwiazd igrają, i mknie za iskrą iskra chyża. Jak gołąbeczka śnieżnobiała pod ciemną chmurą leci w dal, jak z granatowiejących fal wykwita lilia – tak wyjrzała, gdzie toń ku górom się przechyla, z mgieł ciemnych bieli plamka mala, i rośnie, rośnie – jeszcze chwila – nie lilia już, nie gołąb trzpiot lecz jak dostojny czapli lot, o wiatr biel żagla mocno trąca. Toń siną smukłe wiosło zmąca i tworzy pręgi fal dokoła, a złote róże znad dąbrowy, co w niebie płoną, na ich czoła rzucają złota cień różowy. „To on, to on! Ta łódź tak chyża! Kapelusz! Pióro! Ta szeroka opończa! I ten sam blyśk oka!” Już łódź ku skale się przybliża. Wąziutką ścieżką lekki krok wiedzie żeglarza na szczyt skały. Dziewczynie lica zapałały, za dąb się skryła. Lecz po chwili wybiega, leci, jeszcze skok, i skroń na pierś żeglarza chyli. „Ach, tak mi źle!” Księżyca światło na twarz znajomą nagle padło; poczuła zimne mrowie w krwi. „Gdzie jest mój Vilem?” Żeglarz do niej „Spójrz – cicho mówi – tam, u toni, na brzegu wyspy wieżyczka tkwi nad nocą drzew; jej cień się bieli wtopiony w ciemną toń topieli; lecz jeszcze głębiej w jezioro zapadło z małego okna lampki światło; tam Vilem duma, że o świcie zakończyć musi swoje życie. Swoją zniewagę, twoją winę poznał; uwodziciela twego zgładzając, zgładził ojca swego. Zemsta szla w ślad za jego czynem. Haniebnie zemrze. Wśród czterech ścian zostanie sam przez noc, ale we dnie na pastwę kołu będzie dan, twarz, co jak róża kwitnie – poblednie. Tak skona straszny lasów pan! Za hańbę jego, za winę swoją weź hańbę świata, weź klątwę moją!” Odwrócił się – ścichł głos od razu, żeglarz po ścieżce zeszedł z głazu, na brzegu wsiadł do łodzi. Łódź lotem czapli odfruwa z fal, jest coraz az mniejsza i mniejsza, aż w dal wśród gór jak lilii kwiat zachodzi. Łono wód ciemne, cichsze z każdą chwilą, w płaszcz lazurowy skrył się cały świat; nad wodą zalśnił cień białych szat i przez doliny poszedł szept: „Jarmilo!” W głębinach wody: „Jarmilo! Jarmilo!!” Jest wieczór – maj – miłości czas – wieczorny maj; do miłowania synogarlicy głos naktania: „Jarmilo! Jarmilo!! Jarmilo!!!”
Source of the quotation | Wybór poezji, Państwowy Instytut Wydawniczy, Warszawa 1971 |
Bookpage (from–to) | pp. 113-126. |
|