Pamiętasz jeśzcze? Na twarzach.
Pamiętasz jeszcze? Pusty rów.
Pamiętasz jeszcze? Pot spływa.
Pamiętasz? W słońcu stoję znów.
Czytasz gazetę „Paris Journal".
Jest zima i od śniegu jasno.
Nakryjesz przy mnie jak do stołu,
pościelesz w księżycowym blasku.
Rozbierzesz się bez tchu, pospiesznie,
nocą, gdy dom ten pusty taki.
Opuścisz suknię i koszulę.
Twe plecy jak nagrobek nagi.
Nie najszczęśliwszy jest tó widok.
Czy jest tu ktoś?
Cóż, śnię na jawie:
poprzez pokoje w głębi luster
bez odpowiedzi się przeprawię.
A więc ta twarz jest moją twarzą?
Drga światło, wyrok wymierzony,
jak moja twarz ten kamień leci
od śnieżnych luster w moją stronę.
I jeźdźcy! Jeźdżcy!
Dokucza mrok i lampa rani.
I spływa wąska strużka wody
po nieruchomej porcelanie.
W zamknięte drzwi pięściami tłukę.
Twój pokój jest jak szyb zalany.
Od grubych murów zionie chłodem.
Płacz mój po ścianach rozmazany.
Pomóżcie, ośnieżone dachy!
Niech lśni, co już sieroce we mnie.
Zbliż się, dniu, jakże nieudany.
Lśnij, nocy, choć już lśnisz daremnie.
Z głową o mur opartą siedzę
czując, jak zewsząd nieszczęsnemu
garść śniegu łaski składa w dłonie
umarłe miasto umarłemu.
Kochałem cię! Westchnienia. Okrzyk.
Jakaś uciekająca chmura...
Gdy mokry świt się zwlecze z błota,
jeźdźcy tu zjadą jak wichura.