This website is using cookies

We use cookies to ensure that we give you the best experience on our website. If you continue without changing your settings, we'll assume that you are happy to receive all cookies on this website. 

Chutnik, Sylwia: Kieszonkowy atlas kobiet (detal)

Portre of Chutnik, Sylwia

Kieszonkowy atlas kobiet (detal) (Polish)

1. Bazarowy
 
Pierwszy raz na bazarze. Nie wiadomo, gdzie iść, głośno,
gwarno, chaos. Bez mapy nic nie kupisz. To jak
miasto w mieście. Potrzebujesz przewodniczki? No
to chodź ze mną. Na prawo syf, na lewo syf, a przed
nami miejski labirynt.
Topografi a jest nieubłagana: najpierw warzywa
i owoce, najbliżej ulicy, żeby się ten ołow uleżał na
skorkach. Potem pieczywo „bułeczki prosto ze Szczyrku”.
I nabiał – „zawsze świeże” na zielono z mięsem
w rzędzie drugim. Są jeszcze zagubione budy z antykwariuszami
jak z powieści Borgesa. Znajdziesz
tam każdą książkę, ktorej szukasz. Wydaje się jednak,
że jak jedną wyjmiesz z połki, to cała buda się
rozsypie, tak tam ciasno. Sprzedawcy wyglądają jak
zakładki, jak szare Filifi onki, jak kurz.
Na bazarze jest wreszcie oddzielny sektor konfekcji
używano-łatanej i na końcu elita. Bez stoisk
i opłat, bez czajnikow na prąd i kluczy do publicznego
kibla. Za to kolorowo i fantazyjnie ułożeni
przy krawężniku na tych wszystkich tekturach, szmatach, łożeczkach dziecięcych i gazetach. Sprzedający
nic. Wewnętrzna logika bazaru jest zrozumiała dopiero
po głębszym poznaniu. Zakątek używanych ciuchow,
blaszaki z warzywami i owocami. A za śmietnikiem
dziady i baby wyprzedają życie na rozłożonych
szmatach.
Po kilku spacerach te rewiry są już jasne, ale na
początku wszyscy gubią się i kręcą w kołko. Chcą iść
po marchewkę, a tu nagle znajdują się przy wyjściu
na ulicę. Jakby targowisko przyciągało i odpychało.
Jeden fałszywy ruch i wypadają z wiru kłębiącego się
tłumu. Popełniają zakupowe błędy. Wszyscy przecież
wiedzą, że od Kaśki nie bierze się czereśni, bo
na zewnątrz sypie dobre, ale w środku torby same
zgniłki. Raz kupią, to zrozumieją. Z kolei pan Wacek
(ten, co mu żona zmarła rok temu) handluje jajkami,
od kiedy skończył szesnaście lat. Pojedyncze
sztuki z dwoma żołtkami trzyma tylko dla stałych
klientek.
Jak wejść do budy z kurczakami, to tylko po czternastej.
Przedtem to taki tłok, że nic nie widać. To
pani Basia przyjmuje swoją świtę. Codzienne wizyty
zaczynają się już około dziewiątej rano. Sprzedawczyni
wypakowuje najpierw towar z zamrożonych
paczek przywiezionych przez bezpośrednich
dostawcow (broń boże z hurtowni bo oni to po kilka
razy myją stare skrzydełka i to ludwikiem i głupi
ludzie to żrą i srają i znowu kupują w tych supermarketach).
Cierpliwe baby czekają, aż wszystko
wyląduje na połkach i wtedy włażą do środka. Każda
ma swoje stałe zamowienia, odpowiednio małe,
żeby można było po coś przyjść na drugi dzień. Czasami
jednak wypada się skusić na coś nowego (no
to da mi pani kochana troszkę tej mortadeli skoro
taka świeża jak pani mowi ale tak ciutkę na sprobowanie).
Jest to symboliczne podkreślenie, że ma
się zaufanie do sprzedawczyni i wierzy w jej towar.
Najważniejsze pytanie, zresztą na całym bazarze, to
czy coś jest świeże. Tam nawet konserwy z tuńczyka
i mydło mają być świeże. Sprzedawcy przytakują,
no świeże skarbie, przecież dopiero co przywieźli.
A wiadomo, że na przykład taka Jadzia od serow
to zawsze ma stare w budzie i kiedyś to taką inną
kobitę karetką zabrali, bo tych Jadźki serow sprobowała.
No, wszyscy widzieli. I się ogląda towary, w budzie
z kurczakami międli się te piersi z indyka. Czasem
jest to źle widziane i awantura gotowa. „Co
mnie tu maca, oczu nie ma? Patrzcie ją. Jaka znawczyni.
I co tam wykryje, złoto jakieś? Widać, że duże,
dobre, to albo bierze albo niech se do żanta czy
jakiegoś kerfura jedzie po te pleśnie”.
Te, co często przychodzą, zwane są pieszczotliwie
„moje klientki”. One mogą wybrzydzać, bo na nich
opiera się biznes. Na ich opowieściach także. Przychodzi
na przykład taka jedna, już jej stary dawno
zmarł. Rozsiada się na krzesełku i gada. A że u wnuczki
była, że ciasto upiekła. Inne baby przychodzą, coś
się chcą zapytać, a ta terkocze. Nikt jej nie słucha.
Nogi rozkłada, żylaki pokazuje. Ktoś się kiedyś potknął
o te słoniowate łydki, to ta jeszcze krzyczała,
że przecież ona chora jest, żeby uważać, gdzie się łazi.
A pani Basia to taka zawsze przyjazna i porozmawiać
można, no to do jutra, do widzenia, przejdę się
jeszcze to zobaczę może te kiełbasy kupię. I już druga
na posterunek wchodzi i w budzie roztacza zapachy
kulek na mole. Pan Janek, mąż pani Basi, wita
nową klientkę:
– A dzień dobry pani, jak leci?
– A no panie, już nie leci. Kilka lat temu przestało
mnie lecieć. Ale to i lepiej, bo mniej żołądek
boli i problemu ni ma.
– A z mężem to pożycie jakieś jest?
– Co, z tym starym? Panie, on to niech sobie lepiej
usiądzie i powspomina czasy jak można było
coś tego. A nie teraz… co też pan.
I w siatce lądują dwa skrzydełka na obiad niedzielny.
Bazar to nie magiel. Tutaj rozmowy są na poziomie.
To świątynia, jedyna w kraju, gdzie kobiety
mogą być kapłankami. Na rowni z mężczyznami
dokonywać wyboru produktow, komentować i obserwować.
Trzeba tu bywać codziennie i na bieżąco
włączać się do jedynego w swoim rodzaju podziemnego
uniwersytetu. Teorie znajdą się na każdą
możliwą sprawę z zakresu medycyny, polityki
i moralności. Konkretny przypadek zostanie szczegołowo
zbadany, zanalizowany, a na końcu oceniony i nigdy rozgrzeszony. W komisjach śledczych
zasiadają głownie wdowy i babcie z emeryturą 485
złotych i 60 groszy.
Aby moc wygłaszać swoje zdanie i wydawać wyroki,
należy przede wszystkim nie opuszczać zebrań. Być
na bieżąco i pewnie określać swoje zdanie. Żadne
tam „być może” i „ale może”. Tu trzeba być twardą,
czarno-białą komentatorką życia codziennego i nie
bać się ostrych sądow. Jeśli nawet nie wie się nic
o danej sytuacji, to wystarczy ze zrozumieniem kiwać
głową i dopowiadać koleżance „tak, tak, no co
też pani”. Wyjątkowo pogardzane osoby zostanie
zbywane są przez grupkę komisji śledczej całkowitym,
wymownym milczeniem.
Bazar to rownież odpowiedź na konsumpcję, korporacje,
kapitalizm, globalizm i inne czarne siły. Taki
underground handlu. Gdzie jedną ręką peta, drugą
trzy bułeczki w torebkę. Gdzie reklama produktow
zatrzymała się na etapie nabazgranego „promocja”
na dykcie. Gdzie komplet zeschniętych fl amastrow
oferuje się jako pełnoprawny towar tuż obok urwanej
głowki laleczki typu Bobas. I co nam powiecie
spece od reklamy, młode wilczki public relations,
krawaciarze od badań konsumenckich? Rynek targowiska
żyje bez tego wszystkiego, popychany tajemniczą
siłą zgniłych pomidorow chowanych skrupulatnie
pod stertę świeżych i dorodnych warzyw.
Na bazarze rodzi się też nowa ścieżka ewolucji. Polskich
kobiet nie przyniosł przecież bocian, tylko zna leziono je w siatce. Reklamowce, torbie, woreczku.
Noszą te swoje jakby-łożyska ze sobą od małego do
śmierci. Ręce wyrobione w miejscu, gdzie wżyna się
plastikowe ucho. Jakie ma pani linie papilarne? Linux
papilarus od siatux. O, długie życie bazarowe
panią czeka. Ścieżka promocji przecina linię życia.
Jedyna wrożba dotyczy kolejnej dostawy wyjątkowo
dobrych pomidorow z Rembertowa.
I na bazarze są też prawdziwe Królowe. Nie można
o nich zapomnieć. Siedzą na krzesełkach wędkarskich
i dumnie prezentują na gazecie towary.
Ich dostawcą jest pobliski śmietnik lub zakurzony
strych. Czego tu nie ma: śruby od kibla, zeszyt bez
kartek, kaseta magnetofonowa bez taśmy. Krolowe
mają niebieską krew od denaturatu i wzgardliwie
patrzą na przechodniow. Siedzą zazwyczaj bokiem
lub wręcz tyłem do ewentualnych klientow
i są przez to prawdziwą awangardą. Jakby nie wierzyły,
że cokolwiek mogą sprzedać. Jakby ignorowały
cały ten kapitalizm, kupowanie, gromadzenie.
Z drugiej strony panuje tutaj ogromny szacunek do
rzeczy, do wytworu ludzkiego. Najmniejszy odłamany
plastik ma sens, przyda się, można go zaprezentować
jak każdy inny towar.
Wszystko zasługuje na jednakowy szacunek, na
przeglądanie, sprawdzanie, miętolenie w dłoni i pytanie
„po ile”. Handlary, Bazarówy z krwi i kości pokazują
całą sobą, że rownie dobrze mogłoby ich tu
nie być. Zostały stworzone do wyższych celow, a handlują
z litości dla ludu. Jeśli jednak ktoś zapyta się
o cenę oferowanego skarbu nasze Krolowe zamieniają
się w tradycyjne sprzedawczynie: „Czy ta suszarka
działa? Panie! Przeż to jest nowa suszarka! Trochę się
tu przybrudziła, ale się ją szmatą przejedzie i będzie
tip top. Pan bierze, bo to okazja – dwa złote no”.
I te dwa złote jest na składkę do monopolowego.
Królowe biznesu mają swoich Krolow, ale leżą oni
zazwyczaj gdzieś obok lub robią szemrane interesy
i jeszcze się nie podzielą zyskiem. Prywatna działalność
gospodarcza kobiet wiąże się tu z pewnym ryzykiem
straty mienia, ktore w każdej chwili może zarekwirować
nietolerancyjna straż miejska. Krolowe
znają więc ciosy karate i nie boją się ich użyć w razie
czego. Najczęściej jednak są powalane za włosy
na ziemię przez ochronę bazarku.
To niebezpieczne miejsce, ktore każe jednak do siebie
wracać. Przeganiane, represjonowane, bite i spisywane
już na drugi dzień moszczą się na swoich
miejscach jakby nigdy nic. Kury ubrane w kilka
warstw ciuchow, żeby po nerkach nie wiało, jak się
tak siedzi. Wspierające się nawzajem – „to ja ci, Haniu,
majdanu popilnuję, a ty se skocz do kibelka”,
wykłocające – „spierdalaj prostytutko, ty tu nie stałaś!”.
I straż miejska wzdychająca głęboko, oczami
przewracająca i z cierpliwością buddyjskiego mnicha
podchodząca z notesikiem do handlarek i „dowodzik
proszzz”. „Panie, weź się pan stąd, ja tu pracuję,
pan mnie da spokoj. Pan się za gangsterow weźmie łapać ich, a nie bidne kobity, co już niedługo
to z głodu zemrą”. Oni krzyczą, dzwonią po kolegow,
baby się drą i histeryzują. Towar turla się po
chodniku, przechodnie nawet nie patrzą w stronę zamieszania.
Się spieszą.
Jedna z Krolowych Bazarowych nazywała się Maria.
Maria Kretańska. Oczywiście łatwo zgadnąć, że
już w przedszkolu zakładowym dostała przezwisko
„Mańka Kretyńska”.
Maria była małego wzrostu, jakby z delikatnym
garbem na plecach. Włosy szare, oczy szare, twarz
obrzękła. Krotkie paluchy bawiące się guzikiem od
bluzki. Cichy głos, co drugie słowo to „no bo”. Co
się jej mowiło, to ona to przyjmowała bez żadnych
wątpliwości.
Maria, lat dziewięć, mieszkała w domu pękniętym
na poł. Przedwojenna kamienica stała przy ruchliwej
ulicy, na placu zabaw przed klatką psy sikały,
dorośli pili, dzieci się bawiły. Maria zasypiała, zawsze
chowając głowę pod kołdrę, a przed oczami
przebiegały jej obrazy miłości obłędnej i zawrotnej
niczym z serialu. Za drzwiami słychać było głosy imprezy.
Ojciec śpiewał:
Zwano ją Czarną Mańką wśród ulicy,
Znali ją dobrze wszyscy wszerz i w krąg.
Nęcił czar jakiś, spogląd jej źrenicy,
Choć przechodziła ot, tak – z rąk do rąk.
Miłość obłędną i zawrotną siała,
Była ulicznicą taką – bo i cóż?
Durzy się w Mańce pół Woli bez mała,
Niejeden o nią zakrwawił się nóż
Głos mu wibrował, w kuchni przy Opaczewskiej
przeżywał miejskie przygody, był „chłopakiem morowym”,
„antkiem cwaniakiem” i „bratem fest”, a koledzy
nic już nie mowili – tylko rzygali.
Maria chciała być przyczyną zakrwawiania noży,
tylko nie za bardzo wiedziała, co to znaczy ulicznica.
Ta, co chodzi po ulicy? Nie lubiła więc wsiadać do
tramwaju czy autobusu i kiedyś, jak jechali do ciotki
na Czerniakow, to aż nogami się na przystanku zaparła.
I wrzask, że ona nie jedzie, że ona pojdzie na
piechotę, bo chce być ulicznicą. Cały przystanek aż
umilkł. Matka jej przywaliła w kark i mocno pociągnęła
do wejścia. Ojciec nie mogł przez to zdarzenie
już nigdy śpiewać przy niej swoich piosenek. Ale
ona podsłuchiwała go czasem, jak się golił i szybko
zapisywała w notesie zakazane piosenki o mordobiciu
i złych kobietach. W zeszycie się raz podpisała
Czarna Mańka i obok wielkie serce ze strzałą.
Pokazała Teresce, ale ta jak zwykle nic nie zrozumiała.
Nie wiesz, głupia, że to Krolowa z okolicy?
Jak ziemniaki obierała na obiad, to sobie prychała
pod nosem, że jest tylko biednym Kopciuszkiem,
ale zaraz kurtyna ją odsłoni i stanie przed publicznością
w złocie. Tymczasem gapił się na nią kot debil, ktory miał wszy i nikt go nie chciał głaskać,
więc ten kot sam się głaskał o wersalkę, aż wyleniał
z boku. Kot pragnął miłości lub choćby starej ryby.
Krolowa pragnęła pięknych strojow i czekała na moment,
w ktorym będzie mogła wyciągnąć z biurka
plastikową koronę z papiernika i berło ze sreberka.
Po szkole biegła, żeby zdążyć przed matką do domu,
nakładała na siebie te skarby i instruowała kota. Padnij,
śmierdziuchu, wszarzu, chuju. Jestem Czarna
Mańka i cię zabiję zaraz.
Kiedy ojciec pracował jeszcze w fabryce kabli, to
przychodził po szostej i razem szli na telewizję do
Ryśka z drugiego. Poźniej pracy zabrakło i załamany
mężczyzna przychodził już tylko poźno w nocy. Był
zbyt zajęty. Leczył depresję z powodu niedocenienia
zawodowego. Depresja to taka choroba, gdzie boli
skora od wewnątrz – tak powiedział Marii ojciec.
Jakie to mądre – i już do pamiętnika. Obok tekstow
piosenek i rysowanych ołowkiem portretow
ludzi z sąsiedztwa.
Twarze mieszkańcow warszawskiej Ochoty. Kiedyś
skraj miasta, teraz zachodnia dzielnica, przez ktorą
przejeżdża każda taksowka z lotniska. W taksowce
turysta zagraniczny patrzy na polskie safari. „Oh
my God, this is wonderful. What a strange people.
Th ey are eating breakfast from trash bags!”. Dzielnica
robotnicza pełna bezrobotnych. Większość
z nich żyje tylko dzięki resztkom śmieci wyrzucanych
przez takich samych jak oni.
Matka Marii od zawsze handlowała garami na bazarze
przy Grojeckiej. Jak jej corka miała iść do liceum,
to w domu zapadła decyzja: najlepsza szkoła
jest na bazarze. Po co sobie do łba te głupoty wkładać.
A na co to komu. Matce pomoże, towar będzie
pakować i z ludźmi gadać. No to piętnastoletnia Maria
stanęła przy stoisku blaszanym z zadaszeniem.
W lecie opalała sobie tylko twarz, w zimę i na jesieni
na głowę leciał deszcz, bo w dachu dziury. Klienci
się kręcili, garami hałasowali i nieraz emalia się
odprysła. Matka w wrzask, a Maria tępo w klienta.
Co tak stoisz dziewczyno, krzycz, szanuj biznes,
przecie to kiedyś twoje będzie, jak się matce i ojcu
zemrzy.
A Polska Matka, wiadomo, nie umiera sobie ot
tak sobie, tylko wstępuje do nieba. Normalnie bez
biletu, na cwaniaka, siada na odkurzacz okrakiem
i pędzi na samą gorę. Tam przybija piątkę z Maryją
i leci zmywać naczynia po ostatniej wieczerzy.
A jeszcze gdera pod nosem: „No cholery jedne, co
oni tu nawyprawiali, barłog taki zostawić na stole,
przecież to jak dzicz jakaś, wszystko wylane, okruchy
na ziemi, szmatą po łbie zdzielić to by zaczęli
szanować pracę cudzą. Najłatwiej to sobie łazić w te
i nazad, głosić jakieś kocopały, a posprzątać to już
nie łaska, mesjasze zasrane”.
Gospodyni Domowa od urodzenia do śmierci.
Uczestniczka całodobowej akcji pod tytułem „Sprzątanie
świata”. Jej życie to kolejne odcinki niekończącego się tasiemca.
Tysiące bezsensownych, nudnych czynności.
Wtopiona w powtarzające się prace, gesty, przyjmuje
życie takim, jakim ono jest. Bez irytujących zrywow nieposłuszeństwa,
egzystencjalnych pretensji, niesmacznych
rebelii. DzieńPranieSprzątanieDzieńNoc…
Gospodyni rozumie, że zaakceptowanie powtarzających
się czynności reguluje egzystencję. Ona potrafi
znaleźć pulsujące napięcie w okruchu rzeczywistości
i podtrzymywać je. Ratuje dzięki temu wszystkich
tych niewdzięcznych lekkoduchow, ktorzy nie
ścielą rano łożka, nie używają oddzielnego noża do
masła i nigdy – ale to nigdy – nie myją podłogi za
kuchenką.
Gospodyni zarządza zdarzeniami, prowadzi je do
szczęśliwego fi nału. Potem, bez odpoczynku, wczasow
i laurow, przechodzi płynnie do następnej sceny.
Scenografi a mieści się na kilkudziesięciu metrach
kwadratowych. Należą do niej przede wszystkim
pralka, lodowka, okna, meble i podłoga. Gospodyni
jest rownież kierowniczką rodziny, sławną Matką
Gastronomiczną. Ten matriarchat domowy, powiązany
głownie z jedzeniem, zatyka usta kobietom.
Jak to, pokazuje, nie macie władzy? Otoż wy jesteście
prawdziwymi Krolowymi Ogniska Domowego,
don’t you see?
Prawdziwa władza to ta oddolna, ukryta, zamaskowana
stertą talerzy i resztkami podsmażanej kaczki.
Kobieta może zaplanować posiłek, czas i sposob jego
podania. Pomoc sobie nie da, przepisu nie zdradzi.
Natyra się w parnej kuchni, dorobi żylakow przy
wiecznym pilnowaniu gazu. W nagrodę zje resztki
po obiedzie, wyliże talerze, poobgryza kosteczki. Matka
Gastronomiczna, kiedy już wszyscy śpią, skrada
się do wysprzątanej kuchni i delikatnie głaszcze
sprzęty gospodarstwa domowego. Cicho, śpijcie maluchy,
jutro czeka was kolejna praca.
Świat nie jest zły, gospodyni nie jest smutna. W domu
wszystko ma swoje miejsce, a każdy z rodziny
ma swoją rolę. Bez zbędnych castingow gospodyni
prostym gestem zgarnia z biurka scenariusz i zaczyna
go odgrywać. No ktoś to musi zrobić. Co prawda
gospodarstwo domowe zostało w dużym stopniu
zindustrializowane, ale szefowa jest jedna. A dzieci?
Podążają za Krolową kuchni albo buntują się i wyprowadzają.
I tak nasza Mania, oprocz czynności domowych,
zaczyna pracę zarobkową.



Uploaded byP. T.
Source of the quotationHa!art Kraków
Publication date

Női zsebatlasz (részlet) (Hungarian)

1. Bazárosok
 
Első nap a bazárban. Azt se tudod, hova lépj. Lárma, hangzavar, káosz. Térkép nélkül semmit sem veszel. Város a városban. Idegenvezető kell? Akkor gyere velem. Jobbra felfordulás, balra felfordulás, előttünk városi útvesztő.
A topográfia állandó: először zöldség-gyümölcs, az út közelében, hogy megtapadjon az ólom a héjakon. Aztán pékáru – „zsemlék egyenesen Szczyrkből”. Tejtermékek – zöldell a „mindig friss” felirat a hússal együtt a második sorban. Vannak még eltévedt használtkönyvbódék, mint egy Borges-regényben.  Megtalálsz ott minden könyvet, amit csak keresel. De olyan szorosan állnak, hogy ha egyet leveszel a polcról, szétesik az egész tákolmány. Olyanok az eladók, mint a könyvjelzők, mint a szürke Filifjonkák, mint a por.
Van még a bazárban egy különálló szektor a javított használt ruháknak, a végén pedig az elit foglal helyet. Itt nincs stand és helypénz, nincs elektromos vízforraló, és nincs kulcs a nyilvános vécéhez. Ehelyett tarka és festői kupacokban hevernek szanaszét a padkán, különféle anyagokon, rongyokon, gyerekágyakon és újságokon. Nem árulnak semmit. A bazár belső logikája csak komolyabb elmélyülés után érthető. Egy sarokban használt ruhák, zöldség-gyümölcs hullámlemez bódéban. De a kuka mögött férfiak és nők az életet árusítják ki szétterített rongyokon.
Egy-két séta után már elkülönülnek a vadászterületek, de eleinte mindenki eltéved, körbe-körbe jár. Sárgarépáért indulnak, de az utcára vezető kijáratnál találják magukat váratlanul. Mintha vonzana és taszítana a vásártér. Egyetlen rossz mozdulat, és kizuhannak az örvénylő embergomolyagból. Vásárlási hibákat követnek el. Hiszen mindenki tudja, hogy Kaśkától nem vesz az ember cseresznyét, mert a tetejére teszi a szépet, de a szatyor belsejében ott a férgese. Aki egyszer vesz tőle, az megtanulja. Aztán ott van Wacek úr (akinek egy éve halt meg a felesége), tojást árul, mióta betöltötte a tizenhatot. A válogatott, kétszikű darabokat csak a törzsvevőknek teszi félre.
A csirkeárushoz csakis tizennégy óra után menjünk. Addig annyian tolonganak ott, hogy nem látni semmit. Itt Basia asszony fogadja a seregletét. Már reggel kilenckor elkezdődnek a napi vizitek. Az eladónő először a közvetlen beszállítóktól kapott, fagyasztott csomagokból pakolja ki az árut (Isten ments a nagykereskedőtől, azok egymás után többször is lemossák a szárnyakat, méghozzá ultrával, a hülyék meg bezabálnak belőle, aztán fosnak, de veszik utána is rendületlenül a szupermarketben). Türelmesen várakoznak az asszonyok, míg minden fölkerül a polcra, csak utána nyomulnak be a boltba. Mindenkinek megvan az állandó rendelése, elég kis mennyiség ahhoz, hogy másnap is be lehessen ugrani valamiért. Néha mégis megesik, hogy elcsábulnak valami újra („hát akkor adjon nekem, kedveském, egy darabot abból a mortadellából, ha olyan friss, amilyennek mondja, csak egy kicsit, kóstolni”). Ezzel hangsúlyozzák jelképesen, hogy hisznek az eladónak, megbíznak az árujában.
A legfontosabb kérdés, egyébként ez az egész bazárra vonatkozik, hogy friss-e az áru. Ott még a tonhalkonzervnek meg a szappannak is frissnek kell lennie. Az árusok helyeselnek, „friss hát, aranyom, most az előbb hozták”. Pedig nem titok, hogy a sajtos Jadziánál például mindig öreg az áru a bódéban, és egyszer egy nőt mentő vitt el, mert sajtot kóstolt a Jadźkánál. Úgy ám, látta mindenki. És mustrálják az árut, a csirkeboltban fogdossák a pulykamellet. Ezt nem mindig nézik jó szemmel, veszekedés lesz belőle. „Mit tapogat itt, nincsen szeme? Nézzenek oda, micsoda szakértő! És mit talál ott, talán aranyat? Látja, hogy nagyok, szép darabok, akkor vagy vegye el, vagy menjen a Zsántba vagy valamelyik Kerfúrba azért a fonnyadékért.”
Akik sűrűn járnak oda, azokat „a kuncsaftjaimnak” becézik. Azok vághatnak pofákat, mert rajtuk áll vagy bukik a biznisz. Azon is, amit elpletykálnak. Jön például az egyik, meghalt az ura már régen. Eltehénkedik a széken, dől belőle a szó. Hogy az unokáknál volt, sütött süteményt. Jönnek más asszonyok, érdeklődnének, de az csak kárál tovább. Nem hallgatja senki. Szétterpesztett lábbal, látszanak a visszerei. Egyszer hozzáért valaki ezekhez az elefántvádlikhoz, és sápítozni kezdett, hogy hiszen beteg asszony ez, vigyázzon magára, hova csámborog.
Basia asszony viszont mindig szívélyes, el lehet vele társalogni, „akkor holnap, addig is a viszontlátásra, beugrom még, meglátom, veszek talán még a kolbászból is”. És máris egy újabb nő lép az őrhelyre, betölti a bódét a naftalinszag. Janek úr, Basia asszony férje üdvözli az új kuncsaftot:
– Jó napot, hogy vagyunk?
– Ugyan, kérem, nem vagyunk már sehogy. Már évek óta nem vagyunk sehogy. De jobb is így, mert nem fáj annyira a gyomrom, nincs is probléma.
– Hát a férjével hogy mennek a dolgok?
– Már hogy az öregemmel? Az üldögéljen magában, elmerenghet a régi időkön, hogy is lehetett. Nem ám mostanában… mit nem gondol.
És a szatyorban landol két szárny a vasárnapi ebédhez.
A piac nem zsibvásár. Itt színvonalas a társalgás. Templom, az egyetlen az országban, ahol nők is lehetnek papok. Ugyanúgy válogatják, kommentálják és vizsgálják az árut, mint a férfiak. Mindennap itt kell lenni, újra meg újra bekapcsolódni ebbe a maga nemében egyedülálló, földalatti egyetembe. Meglesz az elmélet minden elképzelhető jelenségről, akár az orvostudomány, akár a politika vagy az erkölcstan területéhez tartozik. Részletesen megvizsgálják, kielemzik az adott esetet, végül elítélik, és sosem adnak feloldozást. A vizsgálóbizottságokban nagyrészt özvegyek és nagymamák ülnek, a nyugdíjuk négyszáznyolcvanöt złoty és hatvan grosz.
Ahhoz, hogy véleményt nyilváníthassanak és ítéletet mondhassanak, mindenekelőtt arra van szükség, hogy ne hagyják el a gyűlést. Követni az eseményeket, és magabiztosan véleményt mondani. Ne legyen benne semmiféle „talán” és „esetleg”. Itt legyen az ember a mindennapi élet kőkemény ítésze, aki kimondja a tutit fehéren-feketén, és nem fél a szigorú ítélettől. Ha nem tud semmit egy adott helyzetről, akkor elég, ha megértően bólogat, és helyesel a kolleginának: „igen, igen, pontosan így van”. A különösen lenézett személyeket teljes, beszédes csönddel övezi a vizsgálóbizottság kis csapata.
A bazár ugyanakkor válasz a fogyasztásra, a korporációkra, a kapitalizmusra, a globalizmusra és más sötét erőkre. Egyfajta underground kereskedelem. Ahol az egyik kéz csikket tart, a másik három palackot süllyeszt a szatyorba. Ahol a termékek reklámja megrekedt azon a ponton, hogy fölfirkálják furnérlemezre: „akció”. Ahol teljes értékű áruként tálalnak egy kiszáradt filctollkészletet, közvetlenül a letépett fejű Simba Bébi baba mellett. Na, erre mit léptek, reklámguruk, a píár farkaskölykei, nyakkendős fogyasztásbuzik? A vásártér piaca megél mindezek nélkül, titokzatos erővel, gondosan rejti el a rohadt paradicsomokat a friss és érett zöldségek rétegei alá.
A bazárban új út születik az evolúcióban is. Hiszen a lengyel nőket nem a gólya hozta, hanem szatyorban találták őket. Reklámszatyorban, kézitáskában, cekkerben. Úgy hordják a szatyraikat, mint az anyaméhet, apró gyerekkoruktól mindhalálig. A kezük kérges, ahol kidörzsöli a műanyag szatyorfül. Milyen az ön bőrlécrendszere? Linux papilarus cekkerii. Ó, hosszú bazárélet vár magára. Az akciók útja átvágja az életvonalat. Egyetlen jóslatot kap: új szállítmány érkezik a különlegesen finom rembertówi paradicsomokból.
És vannak a piacon igazi Királynők. Nem feledkezhetünk meg róluk. Horgászszékeken üldögélnek, és büszkén kínálják az újságpapírra kirakott árut. Beszállítójuk a közeli kuka vagy a porlepte padlás. Mi minden van itt: csavarok a vécécsészéhez, füzet lapok nélkül, magnókazetta szalag nélkül. A Királynők kékvérűek a denaturált szesztől, és megvetően nézik a járókelőket. Általában oldalt vagy egyenesen háttal ülnek az esetleges kuncsaftoknak, ez az igazi avantgárd. Mintha nem hinnék, hogy el tudnak adni bármit is. Mintha tudomást sem vennének erről az egész kapitalizmusról, vásárlásról, felhalmozásról. Másrészt igen nagy tisztelet övezi itt a tárgyakat, az emberi termékeket. A legkisebb, törött műanyagnak is van értelme, hasznos tárgy, ki lehet állítani, mint bármelyik más árucikket.
Minden egyformán kiérdemli a tiszteletet, megtekintést, kipróbálást, kézben gyömöszölést, jár neki a „hogy adja?” kérdés. A vérbeli Üzletelők, a Bazárosok egész valójukkal azt fejezik ki, hogy éppúgy megeshetne az is, hogy nincsenek itt. Magasabb célokra teremtettek, a nép iránti könyörületből üzletelnek. Ha mégis megkérdezi valaki, mi az ára a kínált kincseknek, a mi Királynőink hagyományos eladóvá változnak: „Működik-e ez a hajszárító? De uram! Hiszen ez egy új hajszárító! Itt egy kicsit elkoszolódott, de megtörölgeti ronggyal, és tip-top lesz. Vigye, mert akciós – csak két złoty.” És az a két złoty az italbolti belépőhöz kell.
Az üzlet Királynőinek megvannak a maguk Királyai, akik viszont többnyire valami félreeső helyen heverésznek, vagy gyanús ügyleteket kötnek, és a hasznon sem osztoznak. Az asszonyok bizonyos mértékig a vagyonvesztést kockáztatják itt gazdasági magántevékenységükkel, mert bármelyik pillanatban elkobozhatja áruikat az intoleráns közterület-felügyelet.  A Királynők tehát ismerik a karatecsapásokat, és nem félnek alkalmazni őket szükség esetén. Leggyakrabban mégis a hajuknál fogva rántják őket a földre a bazár őrei.
Az elkergetett, üldözött, összevert, lajstromba vett árusok már másnap a helyükön terpeszkednek, mintha mi sem történt volna. Több réteg ruhát vettek magukra a Tyúkok, hogy fel ne fázzon a veséjük, amíg ott ülnek. Számíthatnak egymásra: „Majd én figyelek a cuccokra, Hania, szaladj csak el a slozira”, civakodnak: „Húzz el innen, te ribanc, nem itt álltál!” És a közterület-felügyelő  nagy levegőt vesz, szemét az égnek fordítja, egy buddhista szerzetes türelmével lép a noteszével az árusokhoz, és szól: „személyi igazolványokat kérem ellenőrzésre”.
„Biztos úr, mit akar már, hát én itt dolgozok, hagyjon engem békibe. Menjen, a gengsztereket kapja el inkább, ne a szegény asszonyokat, úgyis éhen veszünk nemsoká.” A felügyelők kiabálnak, erősítést  kérnek, a nők tépázzák egymást, hisztériáznak. Az áru szanaszét gurul a járdán, a járókelők még a fejüket sem fordítják arra, ahol a felfordulás zajlik. Sietnek. Veszélyes hely ez, mégis vissza kell térni ide.
Az egyik Bazáros Királynőt Mariának hívták. Maria Kretańskának. Természetesen nem nehéz kitalálni, hogy már a vállalati óvodában megkapta a „Kretén Mańka” becenevet.
Maria alacsony termetű volt, kisebb púppal a hátán. A haja színtelen, a szeme színtelen, az arca pufók. Tömpe ujjai a blúza gombjait babrálták. A hangja halk, minden második szava: „hát izé”. Amit mondtak neki, azt kétkedés nélkül elhitte.
A kilencéves Maria egy kettérepedt  házban lakott. Forgalmas utcában állt a háború előtti bérház, a bejárat előtti játszótéren kutyák pisáltak, felnőttek iszogattak, gyerekek játszottak. Maria mindig úgy aludt el, hogy a fejére húzta a takarót, ilyenkor egy tébolyult és szédült szerelem képei futottak a szeme előtt, mint egy tévésorozatban. Az ajtó mögül házi mulatság hangjai hallatszottak. Az apja énekelt:
Fekete Mańkának hívta őt az utca,
A környéken  mind jól ismerték a lányt.
Csábosan hódított bűvös pillantása,
Pedig, nem titok, kézről kézre járt.
Tébolyult és szédült szerelem kísérte,
Hisz mi van abban, hogy ő egy utcanő.
Fél Wola legalább oda is volt érte,
Miatta több legény a késébe dőlt.
Rezegtette a hangját, átélte a városi kalandokat az Opaczewska utcai konyhában, ő volt a „snájdig pali”, a „Csibész Antek” vagy a „fess bátyó”, a haverok pedig már nem szóltak semmit – csak okádtak.
Maria szeretett volna okot adni késbe dőlésre, csak azt nem tudta pontosan, mit jelent az utcanő. Az, aki az utcán jár? Ezért nem szívesen szállt villamosra, autóbuszra, egyszer pedig, amikor Czerniakówba mentek a nénikéjéhez, megmakacsolta magát a megállóban. Visított, hogy nem száll föl, gyalog megy, mert utcanő akar lenni. Elhallgatott az egész megálló. Az anyja nyakon vágta, és erővel odarángatta az ajtóhoz. Ez volt az az eset, amely után az apja soha többé nem énekelhette a kislány mellett a maga dalait. De Maria hallgatózott néha, amikor az apja borotválkozott, és gyorsan fölírta a füzetébe a tiltott dalokat, amelyek bunyókról és rosszéletű nőkről szóltak. A füzetben egyszer úgy írta alá a nevét, hogy Fekete Mańka – mellé pedig nagy, nyíllal átlőtt szívet rajzolt. Megmutatta Tereskának, de ő, mint mindig, most sem értett semmit. Nem tudod, te tyúkeszű, hogy ez a környék Királynője?
Míg krumplit pucolt az ebédhez, motyogott magában, hogy ő csak egy ágrólszakadt Hamupipőke, de mindjárt föllibben a függöny, és aranyban áll a publikum előtt. Ezalatt a debil macska bámult rá, aki tetves volt, és senki sem akarta megsimogatni, ezért a macska maga dörgölőzött a sezlonhoz, annyira, hogy kikopott az oldala. A macska szeretetre vágyott, vagy legalább egy jókora halra. A királynő szép ruhákra vágyott, és arra a pillanatra várt, amikor előkaphatja az íróasztal fiókjából a papírboltban vásárolt sztanioljogart és műanyag koronát. Iskola után rohant, hogy az anyja előtt érjen haza, magára öltötte ezeket a kincseket, és a macskát egzecíroztatta. „Lábhoz, te bűzgombóc, tetűláda, te fasz! Én vagyok a Fekete Mańka, és mindjárt agyonváglak.”
Amíg az apja a kábelgyárban dolgozott, hat után járt haza, és együtt mentek tévét nézni Rysiekhez a másodikra. Aztán nem volt már munkája, és a talajt vesztett férfi csak éjjel járt haza. Olyan sok volt a dolga. A munkahelyi megbecsülés hiánya miatt kialakult depresszióját kezelte. A depresszió az a betegség, amikor belülről fáj
a bőr – így mondta Mariának az apja. Milyen bölcs mondás – máris bekerül a naplóba. A dalszövegek és a szomszédok ceruzával rajzolt portréi közé.
A varsói Ochota kerület lakóinak arcmásai.  Annak idején a város széle volt, most a nyugati kerület, amelyen minden taxi végigmegy, ha a repülőtérre tart. A taxiból lengyel szafarit lát a külföldi turista.
„Oh my God, this is wonderful. What a strange people. They are eating breakfast from trash bags!” Munkáskerület, csupa munkanélkülivel. A legtöbben csak a szemét maradékaiból élnek, amelyet a hozzájuk hasonlók dobtak ki.
Maria anyja ősidők óta lábasokat árult a Grójecka utcai bazárban. Amikor a lányát gimnáziumba kellett volna íratni, a család meghozta a döntést: a legjobb iskola a bazár. Mit ér vele, ha annyi ostobaságot adnak a szájába? Mire jó az, és kinek? Segít majd az anyjának, csomagolja az árut, elcseveg az emberekkel. Maria tehát tizenöt évesen beállt a bádogtetős standhoz. Nyáron csak az arca sült le, télen és ősszel a fejére csorgott az eső, mert lyukas volt a tető. Tolongtak a vevők, csörömpöltek a fazekakkal, nemegyszer lepattogott a zománc is. Az anyja harsány hangon, Maria tompán fordult a kuncsafthoz. „Mit állsz itt, te lány, ereszd ki a hangod, tiszteld az üzletet, hiszen a tiéd lesz egyszer, ha anyád meg apád már a másvilágon jár.”
A Lengyel Anya pedig köztudomásúlag nem hal meg csak úgy egyszerűen, hanem a mennybe megy. Egyszerűen, jegy nélkül, bliccelve, meglovagolja a porszívót, és fölfelé veszi az irányt. Ott pacsizik egyet Szűz Máriával, és szalad, hogy elmossa az edényt az utolsó vacsora után. De még zsémbelve morog maga elé: „A fene essen  beléjük, mit műveltek itt, ilyen kupit hagyni az asztalon, nem vagyunk az őserdőben, kiborogattak mindent, csupa morzsa a padló, a képükbe kéne vágni ezt a rongyot, hogy tiszteljék végre a más munkáját. Az a legkönnyebb, csalinkázni ide-oda, hirdetni mindenféle halandzsát, de a takarítás már nem kegyelem, szarházi messiások.”
Háziasszony bölcsőtől a koporsóig. A „Világ Takarítása” nevű egész napos akció résztvevője.
Az élete nem más, mint egy végtelen szappanopera epizódjainak sora. Több ezer értelmetlen, unalmas tevékenység. Feloldódik az ismétlődő munkákban, gesztusokban, olyannak fogadja
el az életet, amilyen. Ahol nincsenek idegesítő engedetlenségi megmozdulások, egzisztenciális követelések, rosszízű lázadások. NappalMosásTakarításNappalÉjjel…
A Háziasszony belátja, hogy az ismétlődő tevékenységek elfogadása szabályozza a létet. Képes megtalálni a lüktető feszültséget egy
valóságmorzsában, és fenn is tudja tartani. Ezzel menti meg mindazokat a hálátlan, link alakokat, akik reggel nem vetik be az ágyukat, nem használnak külön kést a vajhoz, és soha – de soha – nem mossák föl a padlót a tűzhely mögött.
A Háziasszony rendszerezi az eseményeket, elvezeti őket a happy endhez. Aztán pihenés nélkül, vakáció és babérok nélkül, lágyan átlibben a következő jelenetbe. Néhány tucat négyzetméteren elfér a díszlet. Hozzá tartozik mindenekelőtt a mosógép, a hűtőszekrény, az ablakok, a bútorok és a padló. A háziasszony a család vezére is, a híres Gasztronómiai Anya. Ez az otthoni matriarchátus, amely főleg az étkezéshez kötődik, befogja a nők száját. Hogyhogy nincs hatalmatok? Hiszen ti vagytok a Házitűzhely igazi Királynői, don’t you see?
Az igazi hatalom alulról jön, rejtve marad, álcázza a tányérhalom és a kacsasült maradéka.  A nő tervezheti meg az élelmet, az étkezés idejét és a tálalás módját. Segíteni nem enged, a receptet nem árulja el. A bepárásodott konyhában robotol, visszerei lesznek az örökös gáztűzhely-ügyelettől. Jutalom gyanánt megeszi az ebédmaradékot, kinyalogatja a tányérokat, lerágcsálja a csontocskákat. A Gasztronómiai Anya, ha már mindenki alszik, belopózik a kisuvickolt konyhába, és gyengéden megsimogatja a háztartási gépeket. „Aludjatok szépen, kicsikéim, holnap új munka vár.”
A világ nem gonosz, a háziasszony nem szomorú. A házban mindennek megvan a maga helye, és a családban mindenkinek megvan a maga szerepe. Hiábavaló castingok nélkül, határozott mozdulattal emeli fel az íróasztalról a forgatókönyvet, és nekiáll eljátszani. Hiszen valakinek meg kell csinálnia. Igaz, hogy a háztartásban nagyfokú iparosítás ment végbe, de főnökasszony csak egy van. Hát a gyerekek? Követik a Konyha Királynőjét, vagy föllázadnak és elköltöznek.
Tehát a mi Mariánk a háztartási teendők mellett megkezdi a pénzkereső munkát.



Uploaded byP. T.
PublisherTypotex
Source of the quotationKiadó
Publication date
Buy it here!

minimap