This website is using cookies

We use cookies to ensure that we give you the best experience on our website. If you continue without changing your settings, we'll assume that you are happy to receive all cookies on this website. 

Myśliwski, Wiesław : Horizont (Widnokrąg in Slovak)

Portre of Myśliwski, Wiesław

Back to the translator

Widnokrąg (Polish)

W poszukiwaniu zgubionego buta

 

Matka szła na przedzie, za nią ojciec, a na końcu ja. A choć najwięcej z nas trojga niosła, bo dwie ubite walizki, z trudem dotrzymywaliśmy jej kroku. Niby szliśmy w niewielkiej od niej odległości, lecz nie wiadomo kiedy o ten krok, dwa, trzy, dziesięć pozostawiała nas za sobą, a nieraz całkiem się od nas odrywała, że musiał ojciec wołać, żeby zwolniła, bo gdzie tak pędzi? Stawiała wtedy te walizki i czekając, aż do niej dojdziemy, witała nas zniecierpliwiona:

― Matko Święta, a cóż się tak wleczecie?

― A ty do czegóż się tak spieszysz?

― Będziemy tak szli i szli, a ktoś może za ten czas zająć tę twoją posadę. Zresztą wolniej, to mi się od razu ciężej idzie.

Szliśmy do sąsiedniej gminy, gdzie podobno poszukiwali sekretarza, i ojciec miał nadzieję objąć tę posadę. Poza tym gdyśmy poprzedniego dnia pod wieczór, z dziadkami, wuj­kami, wujenkami, dwiema krowami i cielęciem, zjechali do wyznaczonego gospodarza, u którego mieliśmy być na wy­siedleniu, okazało się, że nie štarczy dla nas wszystkich miejsca. Ledwo dziadek ściągnął konie i powiedział, prrry! gdy z chałupy wyskoczyła mała, chuda kobiecina, w chus­teczce na głowie, i na nasz widok załamała ręce.

― Jezusie Nażareński, to aż tyle was?! Mówili, że rodzina. Jak rodzina, no, to zgodziliśmy się. A was pełny wóz. Jeszcze krowy, cielę. Gdzie my się wszyscy pomieścimy? I wierz tu sołtysowi, miała być rodzina.

Za nią wyszedł z chałupy mężczyzna, wysoki, z wąsami, i powiedział:

― Niech będzie pochwalony Jezus Chrystus. Witajcie!

― I warknął na kobietę: – Przestań. Jeść im trzeba dać, bo zdrożeni.

A gdyśmy jedli, gdzie kto mógł, bo nie wszyscy zmieścili się przy stole, gospodarz popatrując znad talerza na ojca, powiedział:

― Wy to, panie, musicie być kształceni. Tak mi wy­glądacie.

Na co matka, która siedziała na brzegu łóżka, trzymając talerz z kartoflanką na podołku, nie dała ojcu, żeby za siebie odpowiedział, tylko sama się wyrwała:

― Ho! ho! ho! I to jak. W biurze mąż przed wojną pracował na poważnym stanowisku. A przedtem był ofice­rem. Ale to się pan zna na ludziach. Od pierwszego wejrze­nia. Ja bym tak nie potrafiła. – I nie tracąc czasu, żeby łyżkę, którą już pod brodą trzymała, do ust donieść, spytała:

― A nie byłoby tu jakiejś posady dla męża?

― Posady? – zastanowił się gospodarz. – We wsi każdy jest u siebie na posadzie. Chyba że jak zrobią kołchozy. Coś tak przebąkują. Wtedy wszyscy będziemy na posadach. – Znów się zastanowił, a właściwie to urwał zębami kawał chleba, popchnął łyżką z kartoflanką. – Chyba żeby w gminie – powiedział. – Ale to nie w naszej. W naszej i tak ich jest za dużo. W sąsiedniej. – Tu wymienił jakąś nazwę. – Mówił mi niedawno od nich ktoś, że szukają sekretarza, bo im zaaresz­towali, a wójt niepiśmienny. Jakaś śliska sprawa, w sześciu aż po niego z powiatu przyjechali.

Pójdzie na sumę w niedzielę, to się dowie, bo przychodzą czasem z tamtej gminy do kościoła tutaj. Tam im się kościół we front spalił, drewniany był, a tu murowany, to aby go poszczerbiło. Może i wójt przyjdzie? Choć wójty zaczynają coś stronić od kościoła, nie pokazują się jak kiedyś. A nie­długo, mówią, że się i wybierać ich nie będzie, tylko po­przywożą. Ale może przyjdzie, bo nie było go zeszłej nie­dzieli ani zazeszłej.

I kto wie, czy tą opowieścią o wójtach nie spłoszył matki, bo, wpadając mu w słowa, postanowiła, że jutro idziemy. Gdzie byśmy czekali do niedzieli.

― Drogę nam tylko pan pokaże. I idziemy. Weźmiemy z sobą, co najpotrzebniejsze, a po resztę się potem przyjdzie, i idziemy.

Próbował jej gospodarz przetłumaczyć, że najpierw trzeba się dowiedzieć, co taka w gorącej wodzie kąpana, o, daleko do niedzieli, wtorek dzisiaj, aby środa, czwartek, piątek, sobota i niedziela. I wszyscy byli za tym, że,,y najpierw się dowiedzieć. Wujek Władek zobowiązał nawet gospodarza:

― I dowiedzcie się od razu, ile pensji mu zapłacą. Krzyży­kami się podpisują, a kształconego chcieliby za byle co, to niech se głupiego poszukają. Albo przyprowadźcie tutaj wójta, to pogada się z nim.

A dziadek obiecywał, że jakby się dowiedział, że jest ta posada, to byśmy was odwieźli. Nie musielibyście piechotą drałować. I byście, co swoje, od razu zabrali. Bo może nadaremno, to szkoda by koni.

Ale matka nie, idziemy.

― Będziemy się dowiadywać, to się wcześniej dowiedzą i jakiegoś przywiozą.

Wyszliśmy ze świtem. Słońce zaczynało wyłupywać się z ziemi niczym pisklę ze skorupy i rosa jeszcze po nocy nie opadła.

― Będzie piękny dzień – powiedziała matka. – A nimbyś­my się dowiedzieli, może być już słota.

Na co gospodarz, który wziął widocznie słowa matki do siebie, odciął się:

― Lepsze pewne w słocie niż daremne przy pogodzie. – Ale zaraz się udobruchał: – Musieli jeszcze nikogo nie znaleźć, to będziecie pierwsi.

Wyprowadził nas za wieś, za ostatnie chałupy, i tu nam pokazując, w którą stronę mamy iść, objaśnił dokładnie, wymieniając nie tylko wszystkie wsie, ale co przed każdą i co za każdą, młyny, stawidła, rzeczki, mostki, łąki, wzniesienia, figury, krzyże, a na końcu dopiero wymienił rzekę San, chociaż wypadała na początku. Stanowiła jednakże największą przeszko­dę, bo nie dość, że szeroka i wartka, to i most na niej zburzony i nie wiadomo, jak długo będziemy musieli na prom czekać.

― Przewoźnik, jucha, płynie, kiedy jemu się chce – zamar­twiał się za nas. – Jest na tamtej stronie, to możesz go wołać i wołać, a ten w krzakach śpi. Pół dnia nieraz się zmitręży. Chyba że traficie go na tej. Ale to też trzeba go szukać, bo gdzieś w krzakach śpi.

Nie zniechęcił jednak matki.

― Damy sobie radę – powiedziała. – Niech pan wraca. I Bóg zapłać.

― Idźcie z Bogiem – powiedział. A gdyśmy już kawał od niego odeszli, jeszcze krzyknął za nami: – A jakby wam tam coś nie tego, wracajcie! Jakoś się zmieścimy!

Przed wyjściem kazała mi matka założyć buty na nogi, że ranki już chłodne, ziemia zimna po nocy i nie jesteś wiejskie dziecko, żebyś boso szedł. Co innego za krowami i we wsi u siebie. Będą się nas ludzie pytać, gdzie idziemy, to uwierzy kto, że ojciec ma objąć posadę, jak ty boso?

W miarę jednak jak słońce wyciągało się nad nami, coraz niewygodniej szło mi się w tych butach, obcierały mnie, piekły, jak to nowe buty, i może z tego zrobiło mi się gorąco, zdjąłem najpierw kurtkę, potem podwinąłem rękawy u koszuli, a i tak gorąco mi było. Wyglądałem więc sposobnej chwili, kiedy matka znów zarządzi odpoczynek, a może uda mi się ją przekonać, że gorąco, ziemia ciepła, mógłbym boso iść, szkoda butów, mama.

Odpoczynki jednak były krótkie, bo wyznaczyła sobie matka, że najdalej na południe musimy być w gminie. A gdy raz mi się wyrwało, że gorąco, ofuknęła mnie, że później będzie gorzej gorąco, bo słońce nie mniejsze, tylko większe się zrobi. A gdy ojciec wołał za nią, zwolnij trochę! Gdzie tak pędzisz?! To aby tyle na nas poczekała, cośmy do niej dociągnęli, i łapiąc walizki z ziemi, ruszała dalej.

Ojcu widać też musiało być gorąco, może bardziej niż mnie, niósł co prawda tylko siatkę w jednej ręce i na plecach coś w rodzaju plecaka, lecz ubrany był w garnitur, na głowie miał kapelusz, a przez drugą, wolną, rękę przewieszony płaszcz. Chociaż szedłem dobrych kilka kroków za nim, słyszałem jego zasapany i z lekka chrapliwy oddech. Ale wtedy jeszcze nikt nie wiedział, że na serce jest chory, tylko że ma nerwy przez wojnę zszarpane. Od czasu do czasu zdejmował ten kapelusz z głowy jak gdyby na dowód, że mu jest gorąco, i niósł go razem z płaszczem w wolnej ręce. Raz tak właśnie zdjął go z głowy, wołając za matką:

― Zwolnij trochę! Gdzie tak pędzisz?!

Zatrzymała się, postawiła walizki na ziemi i czekając aż do niej dojdziemy, nagle się zdziwiła:

― A czemuż to kapelusz w ręce niesiesz? Włóż go. Dobrze ci w kapeluszu. Będziesz szedł bez kapelusza, to gotów ktoś pomyśleć, żeś tutejszy.

 



PublisherMUZA SA, Warszawa
Source of the quotations. 365 - 369.
Publication date

Horizont (Slovak)

Hľadanie stratenej topánky

Mama mišla vpredu, za ňou otec, na konći ja. A hoci niesla najviacej z nás, až dva nabité kufre, ledva sme s ňou držali krok Nezdalo sa, že by sme šli ďaleko za ňou, ale nevedno kedy a ako nás nechávala za sebou o ten krok, dva či desať, a dakedy sa celkom od nás odpútala, až otec musel zavolať, aby spomalila, kam sa tak ženie? Vtedy postavila tie kufre na zem a čakala, kým k nej neprídeme. Tam nás už netrpezlivo vítala:

„Pre Krista Pána, čo sa tak vlečiete?”

„A za čím sa ty tak ponáhľaš?”

„Keď pôjdeme takto ako slimáky, ešte ti niekto za ten čas to miesto predchytí. A napokon, keď sa ide pomaly, hneď sa mi ide ťažšie.”

Šli sme do susednej obce, kde vraj hľadali tajomníka, a otec dúfal, že to miesto dostane. Navyše, keď sme v predchádzajúci deň k večeru so starymi rodičmi, ujcami, tetuškami, dvoma kravami á ťeľatiom zašli k určenému gazdovi, kde sme mali počas evakuácie byvať, vysvitlo, že pre nás všetkých nie je dosť miesta. Len čo stary otec pritiahol opraty a povedal pŕŕŕ!, vyskočila z chalupy chudá ženička so šatkou na hlave a pri pohľade na nás zalomila rukami.

„Ježiš Nazaretský, to je vás toľko? Vraveli, že rodina. Keď rodina, tak dobre, pristali sme. Ale vás je plný voz. A ešte aj kravy, teľa. Kde sa my tu všetci pomestíme? A potom ver starostovi, že vraj rodina.”

Za ňou vyšiel z domu chlap, vysoký, fúzatý, a povedal:

„Pochválen buď Ježiš Kristus. Vitajte.” A okríkol ženu: „Prestaň. Treba im dat jesf, po ceste."

A ked'sme jedli, každy kde mohol, lebo všetci sme sa pri stole nezmestili, domáci, pokukujúc sponad taniera na otca, povedal:

„Vy musíte byť školovany. Na to mi vyzeráte.”

Na to mama, ktorá sedela na kraji postele a držala tanier so zemiakovou polievkou v lone, nedovolila otcovi, aby sám za seba odpovedal, ale sama sa nezdržala:

„Ojojój! A ešte ako. Muž pred vojnu pracoval na úrade, zastával vyznamné miesto. A predtým bol dôstojník. Vy sa teda v ľuďoch vyznáte. Na prvý pohľad. Ja by som to nedokázala.” A nestrácala čas tým, aby lyžicu, ktorú držala už pod bradou, doniesla do úst, a spytala sa: A nenašlo by sa u vás nejaké zamestnanie pre muža?”

„Zamestnanie?” uvažoval domáci. „Na dedine je každy zamestnaný u seba. Iba ak by porobili kolchozy. Všeličo sa povráva. Potom budeme všetci v zamestnaní.” Opäť sa zamyslel, či skôr odtrhol zubami kus chle­ba a potisol ho lyžicou so zemiakovou polievkou. „Iba ak by na obecnom úrade,” povedal. „Ale nie na našom. V susednej obci.” Uviedol akýsi názov. „Hovoril mi je­den od nich, že hľadajú tajomníka, lebo im starého zavreli a starosta je negramotný. Akási háklivá záležitosť, až hen šiesti prišli po neho z okresu. Pôjdem v nedeľu na veľkú, tak sa prezviem, lebo dakedy prichádzajú z tam­tej obce k nám do kostola. Ich kostol cez vojnu zhorel, drevený bol, a tu je murovaný, len ho trochu pošramotilo. Možno aj starosta príde? Aj keď starostovia začínajú akosi bočiť od kostola, neukazujú sa ako kedysi. A vraví sa, že onedlho ich ani voliť nebudú, len ich poprivážajú. Ale možno príde, lebo nebol ani v minulú nedeľu, ani v predminulú."

A ktovie, či tým rozprávaním o starostoch nenastrašil mamu, lebo mu skočila do reči a vyhlásila, že tam pôjdeme už zajtra. Čo budeme vyčkávať do nedele.

„Len nám ukážte cestu, a pôjdeme. Zoberieme so sebou len to najpotrebnejšie a po ostatné sa príde potom, takže ideme.”

Gazda sa jej pokúšal vysvetliť, že najprv sa treba prezvedieť, čo je taká hŕŕŕ, do nedele nie je ďaleko, dnes je utorok, także iba streda, štvrtok, piatok, sobota, a je nedeľa. A všetci sa zhodli na tom, že sa najprv treba prezvedieť. Ujo Vlado dokonca gazdovi uložil:

„A hneď sa aj opýtajte, aký plat mu dajú. Podpisujú sa krížikmi, ale vzdelaného by chceli za babku, nech si nájdu dákeho somára. Alebo doveďte starostu sem, nech sa pozhovárame.”

A starý otec sľúbil, že keby sa to miesto potvrdilo, tak by sme vás zaviezli. Nemuseli by ste pešo štrádlovať. A hneď by ste si spakovali, čo je vaše. Lebo len tak naslepo a nadarmo škoda koní.

Ale mama nie, ideme.

„Kym sa budeme dozvedať, dakoho privezú, alebo sa niekto dozvie skôr.”

Vyrazili sme na svitaní. Slnko sa začalo vylupovať zo zeme ako holíča zo škrupiny a rosa po noci ešte neopadla.

„Bude krásny deň,” povedala mama. „A kým by sme sa dozvedali, môžu prísťaj pľušte.”

Nato gazda, ktorý očividne zobral mamine slová na seba, odsekol:

„Lepšie isté v pľušti, ako neisté za slnka.” Hneďsa však udobril. „Ešte nemohli nikoho nájsť, tak budete prví.”

Odprevadil nás za dedinu, za posledné chalupy, a tu nám ukázal, ktorým smerom máme ísť, všetko presne vysvetlil, vymenoval nielen všetky dediny, ale čo je pred každou a za každou z nich, mlyny, hate, riečky, mostíky, lúky, pahorky, kapinky, kríže a na konci spomenul rieku San, hoci bola hneď na začiatku. Bola však najväčšou prekážkou, lebo nie dosť, že bola široká a prudká, ale aj most cez ňu je zničený a nevedno, ako dlho budeme musieť čakať na kompu.

„Prievozník, pľuha, pláva, kedy sa jemu zachce,” obával sa za nás. „Je na druhej strane, takže môžeš naňho kričat, koľko chceš, on si spí v kriakoch. Dakedy sa aj pol dňa premárni. Iba ak ho nájdete na tejto strane, ale aj vtedy ho teba hľadať, lebo spí niekde v húštine.”

Mamu to však neznechutilo.

„Poradíme si,” povedala. „A vy sa vráťte. Pán Boh zaplať.”

Choďte s Bohom,” povedal. A keď sme už od neho odišli dobry kus, ešte za nami zavolal: „A keby vám tam nevyšlo, vráťte sa! Dáko sa pomestíme!”

Pred odchodom mi mama kázala natiahnuť si na nohy topánky, že rána sú už chladné, zem po noci studená, a ty nie si dedinské decko, aby si išiel naboso. Za kravami a v našej dedine je to iné. Budú sa nás ľudia vypytovať, kam ideme, kto uverí, že otec má byť tajomníkom, keď budeš bosy?

Ale ako sa slnko nad nami dvíhalo, šlo sa mi v tých topánkach čoraz nepohodlnejšie, omínali ma, pálili, nuž ako nové topánky, a možno od toho mi začalo byť horúco, najprv som zložil bundu, potom som si vyhrnul rukávy na košeli, ale aj tak mi bolo horúco. Striehol som teda na vhodnú chviľu, keď matka znova zavelí na odpočinok, a možno sa mi podarł presvedčiť ju, že je horúco, zem teplá, mohol by som ísť bosky, škoda topánok, mama.

Odpočinky však boli krátke, lebo mama dala cieľ, Ze najneskôr napoludnie musíme byť na óbecnom úrade. A keď mi raz vykĺzlo, že je horúco, okríkla ma, neskôr bude ešte horúcejšie, lebo slnko nebude menšie, ale čoraz väčšie. A koď otec na ňu zavolal, spomaľ tro­chu! Kam sa tak ženieš?!, tak len toľko na nás počkala, kým sme sa k nej dotiahli, a potom brála kufre zo zeme a išla ďalej.

Otcovi asi tiež muselo byť horúco, možno ešte väčšmi ako mne, niesol síce iba sieťovku v jednej ruke a na chrbte čosi ako plecniak, ale bol v obleku, na hlave mal klobúk a cez druhú, voľnú ruku preveseny plášt. Aj keď som išiel dobrych pár krokov za ním, počul som jeho zadychčany a trošku chrapľavý dych. Vtedy však ešte nikto nevedel, že je chorý na srdce, iba že má vojnou zničené nervy. Z času na čas si skladal ten klobúk, ako na dôkaz, že mu je horúco, a niesol ho spolu s plášťom vo voľnej ruke. Raz si práve takto zložil klobúk z hlavy a zavolal na mamu:

„Spomaľ trochu! Kam tak uháňaš?!”

Zastala, postavila kufre na zem, počkala, kým k nej dôjdeme, a zrazu sa začudovala:

„A prečo nesieš klobúk v ruke? Nasad si ho. Klobúk ti pristane. Keď pôjdeš bez klobúka, ešte si budú myslieť, že si tunajší.”



PublisherKalligram, Bratislava
Source of the quotations. 357 - 361.
Publication date

minimap