This website is using cookies

We use cookies to ensure that we give you the best experience on our website. If you continue without changing your settings, we'll assume that you are happy to receive all cookies on this website. 

Stempowski, Jerzy : W dolinie Dniestru, Listy o Ukrainie

Portre of Stempowski, Jerzy

W dolinie Dniestru, Listy o Ukrainie (Polish)

Na świat przyszedłem w rodzinie polskiej na Urainie w roku 1894.
Słowa te, z pozoru tak proste, wymagają dziś mnóstwa objaśnieií.
Rzecz w tym, że narodowość rodziców miała w owych czasach nieco inne znaczenie niż dziś. Pokolenie młodsze przyzwyczaiło się uważać narodowość za pewnego rodzaju fatum rasowe, ciążące dziedzicznie na każdym nowonarodzonym. Każdy, mówiono nam, rodzi się Niemcem czy też Murzynem i później dopiero ewentualnie staje się człowiekiem, jeżeli w ogóle już dochodzi do takich ostateczności.
Do doliny Dniestru pojęcia te zostały przeniesione z Zachodu stosunkowo późno, i nie jestem pewien, czy i dziś jeszcze nie są tam rzeczą nową i obcą. Na zachodzie Europy widzimy wszędzie wzdłuż granic językowych zamki warowne, mury, szańce, świadczące, że walczono tam przez długie czasy o każdą wieś, o każdy łan. Za naszej pamięci toczyły się zażarte walki o posiadanie każdej szkoty, każdej fabryki, każdego sklepiku, każdego wreszcie pakietu akcji. W ogniu tych walk na
rody Zachodu potrafiły tu i ówdzie ustalić mniej lub więcej pewnie swe granice, wypędzić obcych, odmówić wiz cudzoziemcom i wytworzyć pozory jednolitości wewnętrznej.
Za mojej pamięci w Europie Wschodniej nie było jeszcze nic podobnego. Cała ogromna część Europy, leżąca między morzem Bałtyckim, morzem Czarnym i Adriatykiem, była jedną wielką szachownicą ludów, pełną wysp, enklaw i najdziwniejszych kombinacyj ludności mieszanej. W wielu miejscach każda wieś, każda grupa społeczna, każdyzawód niemal mówił odmiennym językiem. W mojej ojczystej dolinie średniego Dniestru ziemianie mówili po polsku, włościanie — po ukraińsku, urzędnicy — po rosyjsku z odcieniem odeskim, kupcy — po żydowsku, cieśle i stolarze — jako filiponi i staroobrzędowcy — po rosyjsku z odcieniem nowgorodzkim, kabannicy mówili swym własnym narzeczem. Prócz tego w tej samej okolicy były jeszcze wsie szlachty zagrodowej mówiącej po polsku, takiejże szlachty mówiącej po ukraińsku, wsie mołdowańskie mówiące po rumuńsku; Cyganie mówili po cygańsku, Turków wprawdzie już nie było, ale w Chocimiu po drugiej stronie Dniestru i w Kamieńcu stały jeszcze ich minarety. Przewoźnicy na Dniestrze nazywali jeszcze wciąż brzeg podolski Laczczyna i brzeg besarabski Tureczczyna, jakkolwiek i Polska i Turcja należały tam już do dość odległej przeszłości.
W jarach i lasach mieszkali nadto poza osiedlami tzw. jarowi ludzie, o dzikich brodach i niepewnym spojrzeniu, którzy na pozór nie mówili żadnym językiem. Pomijam tu już drobniejsze osobliwości w rodza
ju Bucniowiec, gdzie wszyscy Żydzi byli obywatelami tureckimi i nigdy nie służyli w wojsku, ponieważ najmłodszy z nich według paszportu liczył pięćdziesiąt lat wieku.
Wszystkie te odcienie narodowości i języków znajdowały się nadto, w stanie częściowo płynnym. Synowie Polaków stawali się nieraz Ukraińcami, synowie Niemców i Francuzów — Polakami. W Odessie działy się rzeczy niezwykłe: Grecy stawali się Rosjanami, widziano Polaków wstępujących do Sojuza Russkawo Naroda. Jeszcze dziwniejsze kombinacje powstawały z małżeństw mieszanych.
— Jeżeli Polak żeni się z Rosjanką — mawiał mój ojciec — dzieci ich są zwykle Ukraińcami lub Litwinami.
Stosunkowa płynność narodowości utrzymywała w potentatach administracji carskiej nadzieję, że przy pomocy pewnego nacisku uda się przerobić wszystkich na Rosjan. Nadzieje te były płonne. Presja administracji nie tylko nie zmniejszyła liczebnie narodów starszych, ale budziła do życia ludy coraz nowe. Za mojej pamięci rozwinął się właśnie ruch narodowy ukraiński, litewski i białoruski.
Wielu stosunkowo zmieniało język ojczysty, ale żaden z tych języków nie ginął. Za mojej młodości kilka z nich z narzeczy chłopskich rozwinęło się w piękne jçzyki literackie, w których pisano pełne nieznanego przedtem uroku wiersze. Gdy jedna z tradycyj narodowych zaczynała słabnąć, z narodowości sąsiednich przybywali neofici, by ją podtrzymać.
Tajemnica tych dziwnych i zawiłych procesów była w istocie rzeczy bardzo prosta. W czasach tych narodowość nie posiadała charakteru nieuniknionej fatalności rasowej, ale w znacznej mierze była dziełem wolnego wyboru. Wybór ten nie ograniczał się do języka. W dolinie Dniestru, przez którą przeszły echa tylu wielkich cywilizacyj, każdy język niósł w sobie inne tradycje historyczne, religijne, społeczne, każdy stanowił pewną postawę moralną, wytrawioną wiekami tryumfów, klęsk, marzenia i sofistyki. Wybór ten nosił czasami cechy oportunizmu. Coś podobnego widziałem podczas moich ostatnich wędrówek w Użhorodzie, który teraz przybrał znów węgierską nazwę Ungvàr. Na głównej ulicy zwanej Corso słyszałem wyłącznie prawie mowę węgierską. Pewien stary obywatel tego miasta, na moje pytanie, czy w Użhorodzie zawsze było tak wielu Węgrów, odpowiedział:
— Eh, nie. I teraz nie ma ich wielu. Zmienili się tylko urzędnicy, ale spacerowicze Corsa są zawsze ci sami. Za czasów austriackich mówili po niemiecku i po węgiersku, za czeskich — po czesku, za ukraińskich — po ukraińsku, dziś zaš znów mówią po węgiersku.
Częściej jednak wybór taki pochodził z głębokiego namysłu i posiadał niemałą silę przekonania. W ostatnich czasach widziałem kilka takich osobliwych wyborów. W czasach, kiedy zasięg języka rosyjskiego cofnął się aż poza granice sowieckich republik białoruskiej i ukraińskiej, powstały w różnych miejscach grupy używające z wolnego wyboru języka rosyjskiego. Przed kilku laty widziałem w Krzemieńcu zamożne rodziny żydowskie, mówiące w domu po rosyjsku, nie odcieniem odeskim lub berdyczowskim, który miałby przynajmniej wytłumaczenie historyczne, ale najstaranniejszym akcentem petersburskim, pochodzącym z zamiłowania i lektury najlepszych autorów. Również na Rusi Przykarpackiej część inteligencji stara się mówić po rosyjsku. W pewnym miasteczku odwiedziłem redakcję miejscowej gazety drukowanej w dziwnym języku rosyjskim, niezręcznymi archaicznym, z którego uśmiałby się niemało mieszkaniec Petersburga. Zastaleni tam głównych współpracowników. Jeden z nich pochodził z mieszanego małżeństwa polsko-rosyjskiego i spędził dzieciństwo w Warszawie, drugi zaš, mówiący najpoprawniej, którego wziąłem zrazu za emigranta z Rosji, okazał się byłym oficerem austriackim. Najwidoczniej z dala od źródła, w zmiennym biegu historii, język Moskwy i Petersburga mial już wygasnąć w Karpatach, ale z całego świata zbiegli się tam różni ludzie, by iskrę tlejącą jeszcze w popiele rozdmuchać. W tym samym czasie Władysław Chodasewicz, Polak z ojca i matki, zajął miejsce pierwszego poety rosyjskiego.
W mojej młodości tego rodzaju procesy nurtowały całe kresy wschodnie starej Rzeczypospolitej. Życie wewnętrzne grup narodowościowych pogłębiało się i rafinowało przez ponownie dokonywane wybory indywidualne i niezbędną do tego interpenetrację, wybór bowiem wymaga rozważenia przynajmniej dwóch alternatyw w całej ich rozciągłości, stanięcia na rozdrożu, z którego widać od wewnątrz obie drogi. Za mego dzieciństwa dawne kresy ukraińskie były takim wielkim rozdrożem, z którego, oprócz wszystkich bocznych ścieżek, wychodziły cztery drogi: jedna prowadziła do Kijowa, druga do Krakowa, trzecia do Petersburga i czwarta wreszcie, która wówczas nie prowadziła jeczcze do Palestyny, ukazywał w końcu wielką księgę, łączącą w tajemniczy sposób niezmiernie zróżniczkowany świat Izraela.
Ta droga nie była w ścisłym znaczeniu przedmiotem wyboru. Byle kto nie mógł zostać Żydem. Czynnik wyboru miał tu nieco inną postać. Wśród Zydów wybierano przyjaciół i towarzyszy pracy. W majątku mego wuja, Feliksa Hanickiego, nawet część służby folwarcznej składała się z Zydów. Wieczorem główny ekonom, Fiszel Grubman, z czarną brodą i twarzą spaloną przez słońce na kolor starej cholewy, przychodził na naradę gospodarską. Gdy mój wuj nie był z niego zadowolony, wkładał okulary i witał go zimno słowami:
Niech będzie pochwalony Jezus Chrystus!
Była to aluzja do tego, że Fiszel ma gojowską głowę i że zrobił jakieś głupstwo. Czuły na takie aluzje Fiszel schylał smutno swój „gojowski Kopf” i z rezygnacją odpowiadał:
Nu, niech będzie.
Wychowany w tych tradycjach, doznałem, podobnie jak wielu moich rówieśników, niemałego rozczarowania, kiedy spotkałem się potem w Polsce z uczuciami narodowymi objawianymi hałaśliwie, wyzywająco, niemal bezwstydnie. Manifestacje takie wydały mi się czymś w bardzo złym smaku, dobrym co najwyżej dla dorobkiewiczów i prostaków.
Pojęcia te, wyniesione z doliny Dniestru, pozostały dla mnie żywe i aktualne, nawet wtedy gdy inne wspomnienia mojej bliższej ojczyzny pokryły się mgłą oddalenia. W okresie 1919–1939 byłem świadkiem wielu nieprzejednanych walk narodowościowych, w których akty przemocy i brutalności podzieliły, zdawało się niepowrotnie, na wrogie grupy całą Europę Wschodnią. Stara cywilizacja tej części kontynentu, która na przestrzeni wieków dała życie tylu różnym ludom, zdawała się należeć do przeszłości. Mam jednak wrażenie, że zmiany te były raczej powierzchowne niż istotne. Nacjonalizm na modlę zachodnią zniszczył jedynie zwierzchnią warstwę ludów, ich inteligencję. Lud nie brał udziału w walkach i egzaltacjach. Nawet w tej nieznośnie dusznej i przykrej atmosferze, jaka wytworzyła się na naszych kresach po tzw. pacyfikacji Małopolski Wschodniej, wystarczyło odejść dalej od urzędów, gazet i organizacji społecznych, aby wszędzie słyszeć słowa pojednania. Dla ludzi mego pokolenia, już przed czasem samotnych i smutnych w tym niegościnnym klimacie moralnym, słowa te posiadały doniosłe znaczenie.

*

Dolina Dniestru pełna była wspomnień historycznych, pamiątek po wszystkich wielkich cywilizacjach Europy. Kolonie greckie, powstałe na północnym brzegu morza Czarnego na długo przed bitwą pod Salaminą, promieniowały głęboko w głąb stepów. Już przed Grekami inne ludy śródziemnomorskie odwiedzały te brzegi spalone słońcem. Potem bywali tam Rzymianie, których potomkowie utrzymali się dotąd w dolinie Dniestru.
Wędrówki ludów starty z oblicza ziemi większość pamiątek starożytnych. Kilka łańcuchów kurhanów znaczy drogi, którymi mało znane ludy ciągnęły przez Ukrainę. Inne ludy, idące bliżej morza, zostawiały na swej drodze kamienie ciosane z gruba w formie kobiet, tzw. baby. Nie wiemy dobrze, z jakich pobudek noszono tak ciężkie kamienie przez niezmierzone stepy, bezdroża i trudne przeprawy na rzekach. Patrząc na kurhany i «baby», widzimy przy pracy ludy, które zachwiały potęgą Rzymu. Po zaspokojeniu głodu i pragnienia, ludy te rozporządzały jeszcze niebezpieczną nadwyżką energii.
W wieku XVI, po tysiącu latach migracyj i inwazyj, podróżni opisują Ukrainę jako olbrzymi pusty step, zamieszkały na południu przez Tatarów pasterskich. Obraz ten wydaje się jednak mocno powierzchowny. W ogrodzie, w którym spędziłem pierwsze lata dzieciństwa, stały trzy stare drzewa derenia, posadzone tam przed wiekami dla zaznaczenia miejsca. U stóp ich leżał kamienny krzyż z wieku XI, obok którego znajdował się grób przedhistoryczny. Z dala od dróg uczęszczanych przez ludy wędrowne i wojownicze, życie biegło nieprzerwanie, pokolenia pogańskie ustępowały miejsca pokoleniom chrześcijańskim, i pobożna ręka, na modlę starożytną, znaczyła groby drzewami przywiezionymi z Azji Mniejszej.

 



Source of the quotationW dolinie Dniestru i inne eseje ukraińskie ; Listy o Ukrainie / wybrał, opracował i posłowiem opatrzył Andrzej Stanisław Kowalczyk. - Warszawa : LNB, cop. 1993.
Bookpage (from–to)pp. 9-16.

Ve středním Podněstří (Czech)

Přišel jsem na svět v polské rodině na Ukrajině roku 1894.
Tato zdánlivě prostá slova dnes vyžadují spoustu vysvětlivek.
Problém je v tom, že národnost rodičů měla v oněch dobách poněkud jiný význam než dnes. Mladší pokolení si zvyklo považovat národnost za rasové fatum, které dědičně zatěžuje každého novorozence. Říkali nám, že každý se rodí jako Němec nebo třeba černoch, a teprve později se případně stane člověkem, tedy pokud vůbec k takové krajnosti dojde.
Do Podněstří se tyto pojmy dostaly poměrně pozdě, a nejsem si jist, zda tam ještě dnes nejsou čímsi novýma cizím. V západní Evropě vidíme všude podél jazykových hranic strážní hrady, zdi či šance, které vydávají svědectví o tom, že se tam kdysi dlouhá léta bojovalo o každou ves, o každý lán. My ještě pamatujeme zavilé boje o každou školu, každou továrnu, každé hokynářství, třeba i o každý balíček akcií. Západní národy v žáru těchto bojů občas dokázaly tu méně tu více ustálit svoje hranice, vyhnat cizáky, odmítnout víza cizincům a vytvořit zdání vnitřní jednoty.
Já ještě pamatuji, že ve východní Evropě nic podobného neexistovalo. Celá ta obrovská část Evropy ležící mezi Černým mořem a Jadranem byla jedna jediná veliká lidská šachovnice, piná ostrovů, enkláv a nejpodivnějších kombinací etnických smíšenin. Na mnoha místech hovořila každá vesnice, každá společenská skupina, takřka každá profese jiným jazykem. V mém rodném středním Podněstří mluvili zemané polsky, rolníci ukrajinsky, úředníci rusky s oděským přízvukem, kupci židovsky, tesaři a truhláři – filiponi a staroobřadovci – rusky s novgorodským přízvukem, kabaníci svým vlastním nářečím. Kromě toho byly po okolí ještě vesnice drobné šlechty, která mluvila polsky, téže šlechty mluvící ukrajinsky a moldavské vesnice mluvící rumunsky. Cikáni mluvili cikánsky, Turci už zde sice nebyli, ale v Chotimi, na druhé straně Dněstru, a v Kamenci stály ještě jejich minarety. Převozníci na Dněstru říkali ještě pořád podolskému břehu Laččyna a besarabskému Tureččyna, přestože i Polsko i Turecko tady patřily k poměrně dávné minulosti.
V roklinách a v lesích, mimo osídlení, navíc bydleli tzv. roklinní lidé s nepěstěnými vousy a nejistým pohledem, kteří zdánlivě nemluvili žádným jazykem. A pomíjím takové rarity jako ves Bucniowiec, kde byli všichni Židé tureckými občany a nikdy nesloužili v armádě, protože nejmladšímu bylo podle údajů v pasu padesát let.
Všechny tyto národnostní a jazykové nuance navíc proměňovaly skupenství své existence. Synové Poláků se nezřídka stávali Ukrajinci, synové Němců a Francouzů zase Poláky. V Oděse se děly neobvyklé věci: z Řeků se stávali Rusové, našli se i Poláci přihlašující se do Sojuzu russkogo naroda. A ještě podivnější kombinace vznikaly ze smíšených manželství.
,,Kdyí se Polák ožení s Ruskou,“ říkával můj otec, „z jejich dětí jsou obvykle Ukrajinci nebo Litvíni.“
Jistá neurčitost národností udržovala v potentátech carské administrativy naději, že s pomocí určitého nátlaku bude možné všechny předělat na Rusy. Byly to plané naděje. Nátlak administrativy nejen nezmenšil počty starších národů, ale probouzel k životu stále novější etnika. Sám ještě pamatuji, že za mého života se rozvinulo ukrajinské, litevské i běloruské národní hnutí.
Mnozí změnili svůj rodný jazyk, ale žádný z těch jazyků nevymíral. Za mého mládí se z několika selských nářečí staly krásné spisovné jazyky, v nichž byly psány verše piné dosud neznámé krásy. Když jedna z národních tradic začala slábnout, ze sousedních národů přibývali neofité, aby ji podpořili.
Tajemství těchto podivných a spletitých procesů bylo v podstatě velmi prosté. V oněch dobách neměla národnost charakter neodvratného rasového osudu, ale do značné míry byla dílem svobodné volby. Tato volba se neomezovala jen na jazyk. V Podněstří, jímž se nesla ozvěna tolika velkých civilizací, si každý jazyk udržoval jinou historickou, náboženskou a společenskou tradici, každý měl zažité určité morální postoje zušlechtěné staletími triumfů, porážek, tužeb i sofistiky. Tato volba měla občas příznaky oportunismu. Něčeho podobného jsem si všiml během svých posledních cest v Užhorodu, který tentokrát znovu obdržel madarské jméno Ungvár. Na hlavní ulici, zvané Corso, jsem slyšel výhradně madarštinu. Jistý starší občan tohoto města na moji otázku, zda bylo v Užhorodě vždycky tolik Madarú, odpověděl:
„Ehm, ne. Ani teď jich není mnoho. Změnili se pouze úředníci, ale ti, kdo se procházejí po Corsu, jsou pořád ti samí. Za Rakouska mluvili německy a maďarsky,
za Československa česky, za Ukrajiny ukrajinsky a teď znova mluví maďarsky.“
Častěji však taková volba pocházela z hlubokého uvažovaní a měla nemalou přesvědčovací sílu. V poslední době jsem byl svědkem mnoha takových osobních rozhodnutí. V dobách, kdy oblast dosahu ruštiny ustoupila až za hranice sovětského Běloruska a Ukrajiny, vznikaly na různých místech skupiny, které se zcela svobodně rozhodly pro ruský jazyk. Před několika lety jsem v Křemenci viděl zámožné židovské rodiny, které doma hovořily rusky bez oděského nebo berdičovského přízvuku, jenž by se dal přinejmenším vysvětlit historicky, ale s nejvybranějšim petrohradským přízvukem, jehož původem byla obliba a četba těch nejlepších autorů. Také na Podkarpatské Rusi se část inteligence snaží hovořit rusky. V jednom městečku jsem navštívil redakci místních novin tištěných v podivné ruštině, nemotorné a archaické, jíž by se obyvatel Petrohradu pousmál. Zrovna byli přítomni hlavní spolupracovníci. Jeden z nich pocházel ze smíšeného polsko-ruského manželství a strávil dětství ve Varšavě, druhý, který mluvil nejspisovněji a o němž jsem si myslel, že je ruským emigrantem, zase ve skutečnosti byl kdysi rakouským důstojníkem. Podle všech zákonitostí měl už jazyk Moskvy a Petrohradu v Karpatech – vzdálen od zdroje a podléhaje historickým proměnám – vyhasnout, ale z celého světa se sem seběhli lidé, aby rozdmýchali jiskry, které ještě doutnaly v popelu. A v téže době se Wladyslaw Chodasewicz, Polák po otci i matce, stal předním ruským básníkem.
Za mého mládí procesy tohoto typu jitřily celé východní kresy bývalé Rzeczypospolité. Vnitřní život národnostních skupin se prohlubovala pročišťoval stále novými individuálními volbami a s tím spojenou nezbytnou interpretací – každá volba totiž vyžaduje posouzení alespoň dvou alternativ v celém jejich rozsahu, vyžaduje, abychom stanuli na rozcestí, z něhož jsou jakoby zevnitř vidět obě cesty. Za mého dětství byly někdejší ukrajinské kresy velkou křižovatkou, z níž kromě všech polních stezek vycházely čtyři cesty: jedna vedla do Kyjeva, druhá do Krakova, třetí do Petrohradu a konečně čtvrtá, která sice tehdy ještě nevedla do Palestiny, na konci ukazovala velikou knihu, která tajupiným způsobem spojovala nesmírně rozkouskovaný svět Izraele.
Tato cesta však, přesněji řečeno, nebyla předmětem volby. Židem se nemohl jen tak někdo stát. Volba tu měla trochu jinou tvář. Mezi Židy si lidé vybírali přátele a druhy k práci. Na panství mého strýce, Felikse Hanického, dokonce část hospodářského služebnictva tvořili Židé. Večer přicházel na poradu hlavní ekonom, Fiszel Grubman, s černým vousem a tváří opálenou sluncem do barvy staré holínky. Když s ním strýc nebyl spokojen, nasadil si brýle a chladně ho vítal slovy:
„Pochválen buď Ježíš Kristus!“
Byla to narážka na to, že Fiszel má gojovskou hlavu a že se dopustil nějaké hlouposti. Fiszel byl na takové aluze citlivý, chytal se za svůj „gojovský Kopf“ a rezignovaně odpověděl:
„No budiž.“
Protože jsem byl vychován v těchto tradicích, přineslo mi, tak jako mnoha mým vrstevníkům, nemalé rozčarování, když jsem se potom v Polsku setkal s národnostními city projevovanými hlasitě, vyzývavě a takřka beze studu. Takové manifestace se mi zdály být velmi nevkusné, dobré tak nanejvýš pro zbohatlíky a primitivy.
Všechny pojmy, které jsem si přinesl z Podněstří, pro mne zůstaly živé a aktuální, dokonce i tehdy, kdy jiné vzpomínky na moji bližší vlast zahalila mlha odloučení. V období mezi lety 1919–1939 jsem byl svědkem mnoha nesmiřitelných národnostních bojů, v nichž násilí a brutalita rozdělily celou východní Evropu na nepřátelské skupiny – a vypadalo to, že nenávratně. Stará civilizace této části kontinentu, která dala během staletí život tolika lidem, se zdála být minulostí. Mám však dojem, že tyto změny byly spíše povrchní než zásadní. Nacionalismus podle západního vzoru zničil pouze svrchní vrstvu národů, jejich inteligenci. Lid se bojů a rozmíšek nezúčastnil. Dokonce ani v té nesnesitelně dusné a nepříjemné atmosféře, jaká se vytvořila na našich kresech po tzv. pacifikaci Východního Malopolska, stačilo vzdálit se od úřadů, novin a společenských organizací, a všude jste slyšeli slova smíření. Pro lidi z mého pokolení, už delší dobu samotné a smutné v té nehostinné amorální atmosféře, měla tato slova důležitý význam.
Podněstří bylo plné historických vzpomínek a památek na všechny velké evropské civilizace. Působnost řeckých kolonií, které vznikly na severním břehu Černého moře dlouho před bitvou u Salaminy, zasahovala hluboko do stepí. A již před Řeky navštěvovaly tyto sluncem spálené břehy jiné středomořské národy. Potom tam pobývali Římané, jejichž potomci se v Podněstří udrželi až doposud.
Stěhování národů setřelo z povrchu zemského většinu starověkých památek. Několik pásem kurhanú označuje cesty, jimiž málo známé národy táhly Ukrajinou. Jiné národy, které se pohybovaly blíž u moře, zanechaly na své cestě hrubě otesané kameny ženských tvarů, tzv. baby. Nevíme přesně, jaká pohnutka vedla k tomu, aby tak těžké kameny vláčely po nesmírných stepích, neschůdných cestách a těžko splavných řekách. Díváme-li se na kurhany a „baby“, vidíme práci národů, které otřásly římskou mocí. I když ukojily svůj hlad a žízeň, stále ještě tyto národy vládly nebezpečnou přemírou energie.
V 16. století, po tisíciletí migrací a invazí, cestovatelé popisují Ukrajinu jako obrovskou pustou step, kterou na jihu obývají tatarští pastevci. Tento obraz se však zdá být velmi povrchní. V zahradě, v níž jsem strávil první léta dětství, stály dva staré stromové dřiny, které zde byly před několika sty lety zasazeny, aby toto místo označovaly. U jejich paty se tyčil kamenný kříž z 11. století, vedle něhož se nacházel prehistorický hrob. Daleko od cest využívaných kočovnými a bojovnými národy šel život bez přestávky, pohanská pokolení ustupovala křesťanským a zbožné ruce podle starobylého zvyku označily hrob stromy přivezenými z Malé Asie.

 



Source of the quotationSouvislosti 4. / 2006

minimap