This website is using cookies

We use cookies to ensure that we give you the best experience on our website. If you continue without changing your settings, we'll assume that you are happy to receive all cookies on this website. 

Tokarczuk, Olga: Die Reise der Buchmenschen (Podróż ludzi księgi in German)

Portre of Tokarczuk, Olga

Back to the translator

Podróż ludzi księgi (Polish)

Markiz czuł się boleśnie rozdwojony. Żył zawsze ze świadomością, że porusza się w ramach pewnego kontinuum, którego jednym biegunem jest moc płynąca z wyzwolenia się od własnych pragnień, a drugim - bezpieczeństwo, którego istotą było zawsze pragnienie. Kryła się w tym sprzeczność nie do obejścia ani zlekceważenia. Dotąd wyboru między tymi dwiema możliwościami dokonywało za Markiza samo życie. Zrezygnował z miłości w swoim małżeństwie, ponieważ ona zrezygnowała z niego. Może i mógł walczyć - tak się zawsze mówi, oglądając czyjeś życie z daleka, ale nie bierze się pod uwagę bólu, jaki sprawia zawód.
Markiz zbudował swojemu bólowi kapliczkę i pielęgnował go jak rzadką roślinę. Ból uwalniał go powoli od miłości żony, ale czy uwalniał go od samego cierpienia? Cierpienie z powodu zawiedzionej miłości krępuje równie mocno jak sama miłość. Cierpienie jednak jest zupełnie czym innym - człowiek buntuje się przeciwko niemu, i taki bunt sprzyja próbom uzyskania kontroli nad sobą i mocy. Będę silny, będę wolny, mógł sobie mówić Markiz, poznałem tajemnicę siebie samego, moje cierpienie i moją samotność, poznam tajemnicę natury, nieba i ziemi, bo wiem, że poprzez poznanie osiąga się siłę.
Taka była być może droga Markiza do wtajemniczenia. Jak baśniowy Jeździec na Ślimaku, posuwał się słowo po słowie, krok po kroku, dzień po dniu do drugiego bieguna kontinuum, widząc z coraz większą jasnością, że poznanie daje wolność, ale nie daje bezpieczeństwa. Im głębsze, tym więcej rodzi pytań i niepewności, tym bardziej zawieszone i umowne zdaje się ludzkie istnienie, tym mniej ważna jest różnica między życiem i śmiercią. I w tym tkwi właśnie moc.
Tej nocy zaczęła opuszczać Markiza. Najpierw wylała się z niego falą nasienia, a potem, kiedy spał, wyciekała z niego powoli niby woda z nieszczelnego dzbana. Markiz tracił swoją niewinność, i nie była to kwestia fizycznego zbliżenia z kobietą; to mu się zdarzało już przedtem. Tracił niewinność przez to, że tę kobietę kochał, że chciał z nią pozostawać przez cały czas, przyglądać się jej i być przez nią oglądany, poznawać ją, wejść w jej świat, mieć z nią dzieci. Idąc dalej pod górę, Markiz zaczął przeczuwać, że sam dla siebie stał się przeszkodą w dotarciu do Księgi. I że na dodatek jakaś obca siła odebrała mu tę jego umiejętność kontroli, z której kiedyś był tak dumny.(...)
Markiz odetchnął z ulgą. Opadł na torby i spokojnie patrzył na zniżające się powoli słońce i zieloną dolinę. Czerwień i zieleń zmywały z jego oczu zmęczenie, ale jego wzrok był i tak słaby, żeby mógł dojrzeć szczegóły. Markiz widział niebo i ziemię spięte gasnącą broszą słońca, widział powolny ruch kolorów przechodzących z intensywności w uspokojenie pasteli. Nie zdziwiła go cisza, jaka nagle zapadła po odejściu Gauche'a. Wiatr mógł ustać przed wieczorem. Oczekiwanie zawsze jest ciszą.
Wiedział, że jest chory. Była to z pewnością ta sama choroba, która zabiła Weronikę, ale nie przejmował się tym. Nic nie może być silniejsze niż Księga. Z trudem poprawił się na torbach, żeby móc bez wysiłku oglądać dolinę. Wyobrażał sobie Gauche'a biegnącego przez gąszcz zielonych roślin i żółtego psa przeskakującego susami kamienie. Ale ten żywy, kojący obraz nagle spowolniał, Gauche teraz bardziej płynął niż biegł, zieleń wymieszała się z czerwienią, tworząc pęczniejące szarością cienie. Markiz usnął na chwilę albo wydawało mu się, że usnął, bo kiedy otworzył oczy, wszystko było inne. Nie siedział już na skalnym cypelku nad zieloną doliną. Zdał sobie sprawę, że znajduje się na ogromnej, rozległej przestrzeni, która lekko się wygina, tworząc pośrodku długie i regularne zagłębienia, niby otwarta książka. I wszystko co do tej pory znał, było teraz pojedynczymi literami, i on sam był jedną maleńką literą, która buduje wyraz a potem całe zdanie i cały akapit. Każda rzecz miała tutaj swój znak - jak pojedynczy głos w nieskończonym chórze głosów. Był jedną literą, nieważne jaką, to go nie obchodziło, jego radość płynęła z tego, że ma znaczenie, że bez niego wyraz, który tworzył wraz z innymi znakami, byłby okaleczony. Może być przecinkiem, banalną kropką, która kończy nieodwołalnie zdanie, może zamkniętym w sobie "o" albo sięgającym głębi igrekiem, a może po prostu tylko pustą przestrzenią między wyrazami, bez której znaczenia zlałyby się lub przemieszały. Patrzył ze spokojem na prosty, wyraźny horyzont tworzony przez krawędź białej, ogromnej karty, na tysiące znaków ustawionych w równe szeregi, ciągnące się w nieskończoność. Zastanowił się wtedy, dla kogo otwarta jest ta książka, czemu ma służyć. Podniósł wzrok i zobaczył, że niebo jest miliony razy większe niż ona i dlatego po wielokroć zawiera ją w sobie. Księga była otwarta dla nieba.


Die Reise der Buchmenschen (German)

Der Marquis fühlte sich schmerzhaft in zwei Hälften zerschnitten. Immer hatte er im Bewußtsein gelebt, daß er sich innerhalb der Grenzen eines Kontinuums bewegte, dessen einer Pol die Kraft ist, die aus der Loslösung von den eigenen Sehnsüchten entsteht, und der zweite - eine Sicherheit, deren Natur immer eine Sehnsucht war. Darin verbarg sich ein unausweichlicher und nicht zu übergehender Widerspruch. Bisher hatte das Leben selbst für den Marquis über diese beiden Möglichkeiten entschieden. Er hatte auf Liebe in seiner Ehe verzichtet, denn sie hatte auf ihn verzichtet. Er hätte vielleicht auch kämpfen können - das sagt sich so leichthin, wenn man ein fremdes Leben aus der Entfernung betrachtet, aber nicht über das Leid nachdenkt, das Enttäuschung zufügen kann.
Der Marquis errichtete seinem Leid eine Andachtsstätte und hegte und pflegte es wie eine seltene Pflanze. Das Leid befreite ihn langsam von der Liebe seiner Frau, aber befreite es ihn vom Leiden selbst? Leiden aus enttäuschter Liebe macht ebenso befangen wie die Liebe selbst. Das Leiden ist jedoch etwas völlig anderes - der Mensch begehrt dagegen auf, und solch ein Aufbegehren dient den Versuchen, über sich selbst Gewalt und Kontrolle zu erlangen. Ich werde stark sein, ich werde frei sein, konnte der Marquis sich laut vorsprechen, ich habe mein eigenes Geheimnis erkannt, mein Leiden und meine Einsamkeit, ich erkenne das Geheimnis der Natur, von Himmel und Erde, denn ich weiß, daß man aus dem Erkennen Kraft erlangt.
Vielleicht war das der Weg des Marquis in das Geheimnis. Wie der Reiter auf der Schnecke im Märchen schob er sich Wort für Wort, Schritt für Schritt, Tag für Tag vorwärts zum zweiten Pol des Kontinuums, sah in immer größerer Klarheit, daß Erkenntnis Freiheit verlieh, aber nicht Sicherheit. Je tiefer sie reichte, um so mehr Fragen und Ungewißheiten keimten auf, um so vorläufiger und vermuteter schien das menschliche Dasein, um so belangloser der Unterschied zwischen Leben und Tod. Und genau hierin lag die Kraft.
In dieser Nacht verließ sie den Marquis unmerklich. Zuerst floß sie aus ihm in einer Samenwelle davon, und dann, als er schlief, sickerte sie langsam aus ihm heraus wie Wasser aus einem undichten Krug. Der Marquis verlor seine Unschuld, und es war nicht die Frage der physischen Nähe zu einer Frau; das war ihm schon früher widerfahren. Er verlor seine Unschuld dadurch, daß er diese Frau liebte, daß er die ganze Zeit mit ihr zusammensein wollte, sie betrachten und von ihr betrachtet sein, sie erkennen, in ihre Welt gelangen, mit ihr Kinder haben. Als er weiter bergan ging, ahnte der Marquis, daß er sich auf dem Weg zum Buch selbst zum Hindernis wurde. Und daß ihm zudem eine fremde Kraft die Kontrollgewalt nahm, auf die er früher so stolz gewesen war.(...)
Der Marquis atmete erleichtert auf. Er sank auf die Taschen und sah ruhig in die langsam untergehende Sonne und das Grün des Tals. Das Rot und Grün wuschen ihm die Müdigkeit aus den Augen, aber sein Augenlicht war auch so zu schwach, um noch Einzelheiten wahrzunehmen. Der Marquis sah Himmel und Erde, die die erlöschende Brosche der Sonne zusammenhielt, er sah das langsame Gleiten der Farben, die von ihrer Intensivität in die Ruhe des Pastells übergingen. Die Stille, die plötzlich nach Gauches Weggehen einbrach, wunderte ihn nicht. Der Wind konnte vor dem Abend ausgesetzt haben. Erwartung ist immer Stille.
Er wußte, daß er krank war. Das war mit Sicherheit dieselbe Krankheit, die Veronika getötet hatte, aber es kümmerte ihn nicht. Nichts konnte stärker sein als das Buch. Mit großer Mühe legte er sich auf den Taschen so zurecht, daß er das Tal ohne Schwierigkeiten sehen konnte. Er stellte sich Gauche vor, wie er durch das Dickicht der grünen Pflanzen rannte, und den gelben Hund, der die Steine in weiten Sätzen übersprang. Aber dieses lebendige, lindernde Bild hielt plötzlich inne, Gauche schwamm mehr als er lief, das Grün floß ins Rot, schuf von Grau berstende Schatten. Der Marquis schlief für einen Moment ein oder ihm schien, daß er eingeschlafen war, denn als er die Augen öffnete, war alles anders. Er saß nicht mehr auf der Felsspitze über dem grünen Tal. Er bemerkte, daß er sich in einem riesigen, weitgespannten Raum befand, der sich sanft nach unten krümmte und so in seiner Mitte eine lange, gleichmäßige Senke schuf, fast wie ein offenes Buch. Und alles, was er bislang gekannt hatte, waren jetzt einzelne Buchstaben, und er selbst war ein winziger Buchstabe, der einen Ausdruck formte, dann einen ganzen Satz und ein ganzes Kapitel. Jedes Ding hatte hier sein Zeichen - als Einzelstimme in einem unermeßlichen Chor von Stimmen. Er war ein Buchstabe, belanglos welcher, das interessierte ihn nicht, seine Freude strömte daraus, daß er Bedeutung hatte, daß ohne ihn der Ausdruck, den er zusammen mit anderen Zeichen schuf, entstellt wäre. Er mochte ein Komma sein, ein banaler Punkt, der den Satz unwiderruflich schloß, vielleicht ein in sich geschlossenes "o" oder ein in die Tiefe greifenes Ypsilon, vielleicht aber auch ganz einfach der leere Raum zwischen Ausdrücken, ohne den die Bedeutungen verschüttet oder verwischt würden. Er sah ruhig in den einfachen, klaren Horizont, den der Rand eines weißen, riesigen Blattes formte, auf die Tausende von Zeichen, die in gerade Reihen gefügt waren und sich ins Unendliche dahinzogen. Er fragte sich dann, für wen dieses Buch aufgeschlagen war, wozu es diente. Er erhob den Blick und sah, daß der Himmel millionenfach größer war und es deshalb vielmals in sich barg. Das Buch war für den Himmel aufgeschlagen.



minimap