This website is using cookies

We use cookies to ensure that we give you the best experience on our website. If you continue without changing your settings, we'll assume that you are happy to receive all cookies on this website. 

Zagajewski, Adam: Lengyelül írni (Pisać po polsku in Hungarian)

Portre of Zagajewski, Adam

Back to the translator

Pisać po polsku (Polish)

Znajomi pytają mnie czasem: czemu nie piszesz po angielsku? Albo – jeśli jestem we Francji – po francusku? Zakładają najwyraźniej, że zyskałbym na tej zmianie, że lepiej posługiwać się językiem światowym niż prowincjonalnym. W zasadzie zgadzam się z nimi; owszem, byłoby może wygodniej pisać w większym języku (gdybym tylko potrafił!). Przypomina mi to anegdotę o G.B. Shaw, który miał oświadczyć w liście do Henryka Sienkiewicza, że dziwi się, dlaczego Polacy nie przyjęli języka rosyjskiego. Irlandczycy przyswoili sobie angielski i świetnie na tym wyszli! Rzeczywiście.
Pisać po polsku – w wieku XIX-ym, pod rozbiorami – było aktem patriotycznym; język polski był poważnie zagrożony, przede wszystkim w zaborze rosyjskim. Dziś nikt sobie nie zadaje tego pytania; młody poeta urodzony w Gdańsku, nawet jeśli pamięta o przeszłości tego miasta – a to pamiętanie jest teraz w modzie! – nie będzie się wahał, w jakim języku pisać. Po prostu nie będzie znał żadnego innego. Dopiero ktoś, kto, jako autor niniejszego tekstu, mieszka od lat zagranicą, może się spotkać z pytaniem – naiwnym? – o wybór języka.
Pisać po polsku to także wziąć na siebie dziedzictwo, skomplikowane, polskiej historii; ktoś, kto pisze po francusku z ironią i elegancją i ze szczyptą poezji, będzie, choćby nieświadomie, spadkobiercą nie tylko Montaigne’a i Pascala, ale i Ludwika XIV-ego, a przynajmniej atmosfery jego dworu, szyderczych konwersacji, zabójczych bon mots, niepokoju moralistów, sporów rewolucyjnych demagogów. Piszący po polsku ma we krwi i w atramencie inne geny: załamanie się systemu w wieku XVIII-ym, klęskę rozbiorów, klęskę nieudolnych powstań i kruchości długiej, teatralnej egzystencji naszego kraju, który, nie istniejąc realnie i trzeźwo, był tylko chimerą, bywał na zmianę przedmiotem podziwu („Polenlieder” w latach 30-tych XIX-ego wieku, entuzjazm Francuzów) i pogardy (Bismarck i nacjonaliści niemieccy czy rosyjscy); Polska wegetowała w wyobraźni Europy trochę tak jak ów śliczny Tadzio w „Śmierci w Wenecji” Tomasza Manna – piękna, nieosiągalna, zjawiskowa, dziecinna. Albo, przeciwnie, jako kraj zacofany, brudny, pijany (np. w sprawozdaniu Goethego z krótkiej podróży do Polski, po której została tablica na rynku w Krakowie) – kraj, który należałoby jak najszybciej podbić. Albo piękność albo bestia, nic pośrodku. Wdaje się, że jeszcze i dzisiaj Polacy nieufnie, ale i z największa ciekawością, wsłuchują się w opinie na ich temat, wypowiadane w wielkich miastach Zachodu.
Teraz doszedł jeszcze jeden kapitalny motyw – czy Polacy to bohaterowie drugiej wojny światowej, piękni ułani bijący się z czołgami, dzielni lotnicy nad Anglią, nienaganni i cierpliwi konspiratorzy, nieustraszeni w ataku na Monte Cassino żołnierze, czy też prymitywni antysemici o niskich czołach, przedstawieni jako świnki w znanym amerykańskim komiksie? Piękność czy bestia? Dżentelmeni czy świnie? I wreszcie: czy przez komunizm przepłynęli nieubrudzeni, buntując się i sabotując narzucony przez Moskwę system – tak bowiem lubią widzieć samych siebie – czy też kolaborowali z nim posłusznie jak wszystkie inne podbite narody? Do dziś sami Polacy nie są zgodni w ocenie czyśćca, przez jaki przeszli; wybitna historyczka opublikowała jakiś czas temu książkę pt. „Wielkie stulecie Polaków”, poświęconą właśnie owemu okresowi politycznego nieistnienia, wiekowi XIX-emu, wychodząc z założenia, że frenetyczna działalność intelektualna rozproszonych po Europie uchodźców, poetów, myślicieli, historyków, działaczy politycznych, kompensowała z nawiązką brak suwerenności państwowej. Czy naprawdę?
W dziesiątkach książek wspomnieniowych z okresu ostatniej wojny i lat powojennych polski czytelnik szuka nie tylko szkicu czyjegoś indywidualnego losu, ale i odpowiedzi na pytanie, kim jesteśmy. Ten niepokój udziela się pisarzom, już nie tylko autorom memuarów ale i wielkim talentom literackim; całe pisarstwo Witolda Gombrowicza wibruje – między innymi – tym właśnie niepokojem. Ktoś, kto patrzy z perspektywy zachodnioeuropejskiej, z trudem tylko może sobie wyobrazić otchłań, jakiej zaznała nowoczesna historia Polski; na przykład moment – utrwalony zresztą przez dobrze zapewne odżywionego filmowca Wehmachtu – kiedy ocalała ludność Warszawy, maszerująca wolno w zrezygnowanej, nieregularnej, nie kończącej się kolumnie, złożonej z kobiet, dzieci, mężczyzn i starców, opuszcza zburzone miasto po upadku powstania w jesieni r.1944, należy do bogatej skądinąd kolekcji najstraszniejszych obrazów minionego stulecia. Ludność cywilna opuszczająca pokornie własne, leżące w gruzach miasto, stolicę europejskiego kraju – czy może być coś gorszego (tylko obozy i krematoria i groza jeszcze bardziej beznadziejnego powstania, w tym samym mieście, wewnątrz żydowskiego getta w r.1943)?
Ten sam moment stał się jednak także punktem odniesienia dla niewidzialnej debaty, podjętej przez polskich pisarzy zaraz po wojnie. Oczywiście, nie dyskutowali oni tak, jak zwykli polemizować zawodowi historycy – nie roztrząsali problemu winy i odpowiedzialności za Powstanie Warszawskie, nie analizowali sytuacji militarnej i politycznej, ale ów zerowy punkt literatury, o ile boleśniejszy niż w akademickim eseju Rolanda Barthes’a, miał na długo zabarwić wyobraźnię polskich pisarzy. Więcej nawet niż zabarwić, miał wejść do niej jako stały ingredient; wyobraźnia polskiej literatury przyswoiła sobie otchłań.
Nie trzeba zapewne pedantycznie przypominać, iż lata stalinizmu nie przyniosły zasadniczej poprawy; owszem, terror – jeśli zestawić go z terrorem hitlerowskim – znacznie zelżał i spora część społeczeństwa żyła w przekonaniu, że odbudowa kraju, nawet pod brutalnym kierownictwem partii komunistycznej, jest zajęciem chwalebnym, którego nie można odłożyć na lepsze czasy, ale mało kto wolny był od głębokiej goryczy. Groteskowe marnotrawstwo komunistycznej ekonomii i wszechobecność tajnej policji nie pozwalały zapomnieć, iż chodzi o przedsięwzięcie bliższe teatrowi absurdu niż sensownej działalności państwowej.
Nieubłagana i zbawienna frywolność czasu sprawia, iż obecne młode pokolenie, które naczytało się teoretyków postmodernizmu i wie wszystko o pułapkach tekstu, zapomniało już o tamtej grozie; a jednak radykalność polskiej literatury powojennej wiele zawdzięcza energicznej odpowiedzi na tamten moment, moment, kiedy ludność Warszawy opuszczała zburzone miasto. Dzisiejsi debiutanci nic już nie mogą pamiętać, ale jeszcze dla mnie, i dla moich rówieśników, urodzonych zaraz po zakończeniu wojny, ruiny kamienic, zarastające trawą, atrakcyjne jak szczątki gotyckiego opactwa dla pierwszego pokolenia romantyków, kryjące w sobie i skarby i niebezpieczeństwa, były naturalnym i ukochanym krajobrazem dzieciństwa, pierwszym naszym natchnieniem.
W Polsce ostatnich 60-ciu lat – w kraju, ale i na emigracji, bo, jak wie o tym w Krakowie każdy uczeń szkoły podstawowej, literatura ta tworzona była tyleż w kraju co i w Paryżu, Argentynie, Kalifornii – pisanie rzadko było zajęciem akademickim, mózgowym, bezkrwistym, marginesowym, rzadko sprowadzało się tylko do indywidualnego poszukiwania Piękna, do Flaubertowskich zmagań z językiem, do sumiennego zapisu pojedynczej przygody życia. Na ogół było jak huczący, rozpalony piec ceramiczny, w którym, w wysokiej temperaturze i na oczach chciwych świadków, na oczach zaintrygowanych członków polis, wypalały się naczynia poezji i prozy. Pisanie miało ogromną wagę, było wielką i poważną debatą, w której troski egzystencjalne łączyły się z motywami dotyczącymi całej wspólnoty , całego polis. Przy tym, paradoksalnie, uczestnicy tej debaty – Witold Gombrowicz, Jerzy Stempowski, Czesław Miłosz, Aleksander Wat, Józef Czapski (malarz i pisarz), Zbigniew Herbert, Gustaw Herling Grudziński, Jerzy Giedroyc – żeby wymienić tylko kilku Gigantów, buntowali się przeciwko niej, wcale jej nie chcieli, pasjonowały ich wielkie, uniwersalne tematy i wątki, łącznie z wątkami metafizycznymi, ale mogli się do nich przedrzeć tylko wycinając sobie mozolnie drogę w buszu pytań wyrastających z gleby politycznej, wspólnotowej. Nie muszę chyba dodawać, że wszyscy oni świetnie pisali, że nie chodzi to wcale o grupę ideologów, lecz o wielkich pisarzy, mistrzów słowa.
Nie można zrozumieć polskiej literatury bez tego tła; to nie była już oczywiście, jak w dawnych wiekach, literatura szlachciców, siedzących u siebie na wsi, we dworze, czytających Plutarcha i Wergilego, i, po pomyślnie zakończonych zbiorach, oddających się nieśpiesznej pracy literackiej. Pokolenie, którego dojrzałość przypadła na moment wielkiego kryzysu, wielkiej Nicości, rozproszone po całym świecie, walczyło o przetrwanie w niesłychanie trudnych warunkach, ekonomicznych ale i duchowych, pośród lekceważenia paryskich, i nie tylko, lewicowców; ale udało mu się stworzyć podstawy nowoczesnej wrażliwości literackiej w Polsce. Umiało ono stworzyć model literatury odpowiadającej na zagrożenie historyczne w sposób uniwersalny, nie prowincjonalny. Umiało też dotknąć nadziei najgłębszej, unikając łatwych pocieszeń.
Cytat z niedawno – pośmiertnie – wydanego dziennika Zygmunta Mycielskiego [„Dziennik 1950-1959”, s.284], pisarza i kompozytora, dobrze ilustruje dylemat autorów wywodzących się spoza żelaznej kurtyny: „Na Zachodzie byłbym na pewno ”czarnym pisarzem”, takim co to dmie w tuby pesymizmu, zapowiada koniec Europy, świata, bezsens drogi ludzkiej i ewolucji naszego gatunku. Tutaj, wobec łachmanów intelektualnych i ekonomicznych – dmę w surmy moralności i sensu naszego istnienia.”
Uwagę zwraca znaczny udział poetów w zajęciach zwykle powierzonych powieściopisarzom czy nawet filozofom; w Polsce jednak poeci, nie przejmując się ascetycznymi zaleceniami modernistycznego katechizmu estetycznego, nie wycofali się do rezerwatu hermetycznych metafor i z największym entuzjazmem badali choroby świata; sądząc po zainteresowaniu, z jakim śledzi się ich twórczość, dokonali interesującego wyboru. „Traktat moralny” Miłosza czytany był pod ławkami przez studentów w najgorszych latach stalinizmu. „Poemat dla dorosłych” Adama Ważyka, opublikowany w r.1955, rozpętał ogólnonarodową dyskusję i przyczynił się do sukcesu politycznej odwilży, a „Przesłanie Pana Cogito” Zbigniewa Herberta, wiersz napisany przez poetę zrozpaczonego, nie spodziewającego się żadnego przełomu, nie widzącego końca despotyzmu, stał się nieomal hymnem, recytowanym przez opozycjonistów w latach 70-tych i 80-tych. Poetom udało się przy tym apelować do szerszej publiczności bez obniżania poziomu artystycznego.
Jestem przekonany, iż byłoby dziś wiele trudniej pisać po polsku, gdyby nie działalność owego pokolenia Gigantów – jedyny może problem z nim to fakt, że jego wielkość i szlachetność uniemożliwiły właściwie następcom odegranie zwyczajowej komedii Edypa, komedii walki pokoleń, spalenia portretu ojca. Jak można się buntować przeciwko męczennikom prawdy, przeciw tak wybitnym i tak świetnie piszącym świadkom epoki?
Ale jest i drugi jeszcze problem; bierze się stąd, że w pewnym sensie ta generacja pisała „z idei”; walcząc spierając się z ideologią, desperacko broniąc zagrożonego człowieczeństwa, musiała się skoncentrować na intelektualnym ujęciu świata, ignorując bezbrzeżną potencjalnie ilość sytuacji ludzkich, wytworzonych już nie przez czynnik zewnętrzny, wrogi, ale przez nieubłaganą, immanentną kapryśność świata.
Trzeci wreszcie – zaciekła polemika z historią najnowszą sprawiła, że polska literatura musiała zaniedbać do pewnego stopnia coś, co moglibyśmy nazwać wyobraźnią „czystą”, „przedhistoryczną”. Co prawda pisarze tamtego pokolenia, Aleksander Wat czy Czesław Miłosz, zdawali sobie sprawę z tej trudności, i mówili nieraz o konieczności sięgnięcia do pokładów ontologicznych, czyli, mówiąc prościej, do niemodnej dzisiaj problematyki religijnej (to jest zasadniczej).
Pisać po polsku – przed każdym, kto tego próbuje pojawiają się wciąż nowe zagrożenia. Owa sławna „normalność”, którą trudno zdefiniować a o której tak marzyli obywatele krajów Europy Wschodniej, nareszcie zapanowała, także i w literaturze; trywialność jest dozwolona, teraz można lekko, trywialnie i dosyć ładnie pisać o sobie i o wszystkim innym (głównie o sobie); wielkie i nieco przypadkowe zwycięstwo demokracji nad totalitaryzmem może objawić się także jako tryumf pospolitości nad kłamstwem – kłamstwo było istotą komunizmu, demokracja zaś nikogo nie chroni przed wulgarnością.
Polscy pisarze średniego i młodego pokolenia, chociaż niekoniecznie zdają sobie z tego sprawę, wciąż jeszcze chodzą pod parasolem, wzniesionym nam nimi przez Gigantów. W literaturze jednak parasol nie tylko chroni przed deszczem, zasłania także gwiaździste niebo, nie wiadomo więc, na jak długo wystarczy tej epoki.
Pisać po polsku? Siedząc na mapie Europy między genialnymi – niegdyś – Rosjanami i genialnymi – niegdyś – Niemcami? To może nie jest najgorzej, mieć zdolnych sąsiadów, którzy w dodatku stali się obecnie trochę mniej zdolni i jednocześnie dużo mniej agresywni.
Pisać po polsku – ale, ostatecznie, czy to nie obojętne, w jakim piszemy języku? Czy nie każdy język, jeśli tylko dobrze użyty, może otworzyć nam drogę do poezji, do świata? Ten, kto pisze jest zwykle sam, wobec białej kartki papieru czy bladego ekranu komputera, które przyglądają mu się uważnie i impertynencko. Jest sam, chociaż pisze nie dla siebie, tylko dla innych. Inspirowany i przytłoczony tradycją, tym wielkim zgiełkiem umarłych głosów, stara się spoglądać w przyszłość, która zawsze milczy. Myśli, które chce wyrazić, zdają się nie należeć do żadnego języka, huczą w nim jak jeszcze jeden żywioł, obok powietrza, ognia i wody.
Jest sam; wypowiada radość albo smutek. Świadkami jego poszukiwań nie są ani urzędy paszportowe, ani uniwersyteccy specjaliści od gramatyki, tylko słońce i śmierć, dwie potęgi, którym , jak powiedział La Rochefoucauld, nie możemy patrzeć w twarz.


Lengyelül írni (Hungarian)

Megkérdezik néha az ismerőseim: miért nem írsz angolul? Vagy – ha Franciaországban vagyok – franciául? Nyilván azt feltételezik, hogy csak nyernék rajta, jobb világnyelvet használni, mint leragadni egy provinciálisnál. Elvileg egyetértek velük, talán kényelmesebb lenne egy nagyobb nyelven írni (bárcsak tudnék!). Eszembe jut erről egy G. B. Shaw-anekdota: állítólag levélben közölte Henryk Sienkiewiczcsel, hogy nagyon csodálkozik, nem érti, miért nem vették át a lengyelek az orosz nyelvet. Az írek áttértek az angolra, és milyen jól jártak vele! Tényleg így van.
Lengyelül írni – a 19. században, Lengyelország felosztása idején – hazafias cselekedet volt; a lengyel nyelv komoly veszélybe került, különösen az orosz zónában. Ma már ez mindenkinek magától értetődő; a gdański születésű fiatal költő, még ha emlékszik is e város múltjára – márpedig most divat emlékezni! –, nem töpreng azon, milyen nyelven írjon. Egyszerűen nem ismer semmilyen másikat. Csak ha valaki évek óta külföldön él, mint e sorok írója, akkor szembesülhet a nyelvválasztásra vonatkozó – naiv? – kérdéssel.
Lengyelül írni azt is jelenti, hogy a magunkénak tekintjük a lengyel történelem örökségét annak minden bonyolultságával együtt; aki franciául ír, elegánsan és ironikusan, kissé líraian fogalmazva, az nemcsak Montaigne és Pascal örököse – még ha ennek nincs is tudatában –, hanem XIV. Lajosé is, legalábbis megőriz valamit a királyi udvar szellemi légköréből, a gunyoros társalgásokból, a gyilkos bon mots-ból, a moralisták nyugtalanságából, a forradalmi demagógok vitáiból. Aki lengyelül ír, az más géneket hordoz a vérében és a tintájában: ilyen a 18. századi államgépezet összeomlása, az országvesztés és a levert felkelések kudarca, Lengyelország hosszú, teátrális létezésének bizonytalansága, hisz nem is létezett reálisan és józanul, csak kiméra volt, hol csodálták (lásd a 19. század harmincas éveiben kiadott Polenliedereket vagy a franciák lelkesedését), hol pedig megvetették (mint Bismarck és a német vagy az orosz nacionalisták); Lengyelország mintha kicsit úgy vegetált volna Európa képzeletében, mint a bűbájos Tadzio, a Halál Velencében egyik szereplője – szép, elérhetetlen, látomásos, gyerekes. Vagy, épp ellenkezőleg, lehet elmaradott, mocskos, részeges ország (Goethe például ilyen szellemben ír rövid lengyelországi útjáról, kapott is érte emléktáblát Krakkó főterén) – minél előbb le kellene igázni. Vagy szépség, vagy szörnyeteg, nincs középút. Azt hiszem, a lengyelek még ma is bizalmatlanul, ugyanakkor a legnagyobb kíváncsisággal hallgatják, mit mondanak róluk a nyugati nagyvárosokban.
Ehhez járult most egy kapitális motívum – kik a lengyelek, a második világháború hősei, tankokkal harcoló nyalka ulánusok, Angliát védő derék pilóták, feddhetetlen és kitartó konspiránsok, Monte Cassino rettenthetetlen harcosai vagy alacsony homlokú, primitív antiszemiták, akiket disznókként ábrázoltak az ismert amerikai képregényben? Szépség vagy szörnyeteg? Gentlemanek vagy disznók? És végül: makulátlanul, a Moszkva által rájuk kényszerített rendszer ellen lázadva, szabotálva vészelték-e át a kommunizmust – mert ilyennek szeretik látni magukat –, vagy ők is engedelmesen kollaboráltak, mint minden más leigázott nemzet? A lengyelek máig sem tudnak megegyezni abban, hogyan is értékeljék a tisztítótüzet, amelyen át kellett jutniuk. Nemrég jelent meg egy kiváló történész A lengyelek nagy százada című könyve, amely pontosan a politikai nemlét időszakáról, a XIX. századról szól. A szerző abból a feltevésből indul ki, hogy az egész Európában szétszóródott menekültek, költők, gondolkodók, történészek, politikai személyiségek lenyűgöző szellemi tevékenysége kétszeresen is kárpótolt minket az állami szuverenitás elvesztéséért. Tényleg így volt?
Tucatszám jelennek meg visszaemlékezések az utolsó háború idejéről és a háború utáni évekről, a lengyel olvasó ezekben nemcsak az egyéni sorsokat vizsgálja, hanem arra a kérdésre is keresi a választ, hogy kik vagyunk. Ez a nyugtalanság az írókra is átragad, s itt nemcsak a memoárok szerzőire, hanem a legnagyobb irodalmi tehetségekre is gondolok: Witold Gombrowicz egész életművét – többek között – ez a feszültség élteti.
Nyugat-európai perspektívából nézve nehéz elképzelni, micsoda mély szakadékba vezet Lengyelország modern története; az a pillanat például – amelyet egyébként megörökített a Wehrmacht nyilván jól táplált filmese –, amikor 1944 őszén Varsó életben maradt lakossága lassan vonul, lemondva mindenről, egy asszonyokból, gyerekekből, férfiakból és öregekből álló rendezetlen, vég nélküli menetoszlopban, elhagyva a felkelés bukása után lerombolt városát, a múlt század legszörnyűbb képeinek amúgy igen gazdag gyűjteményébe tartozik. A polgári lakosság engedelmesen kivonul romokban heverő városából, egy európai ország fővárosából – mi lehet ennél rosszabb (csak a lágerek és a krematóriumok, egy még reménytelenebb felkelés iszonyata, ugyanebben a városban, a zsidó gettóban, 1943-ban)?
De ugyanez a pillanat fontos viszonyítási pont lett egy láthatatlan vitában, amelyet rögtön a háború után kezdtek a lengyel írók. Természetesen nem úgy vitatkoztak, ahogy a hivatásos történészek szoktak – nem tisztázták, kinek a bűne a varsói felkelés, ki felel érte, nem vizsgálták a katonai és politikai helyzetet –, de az irodalom e nulla foka (ez mennyivel fájdalmasabb itt, mint Roland Barthes akadémikus esszéjében), a nemlét, amelybe Varsó és egész Lengyelország került, hosszú időre rányomta bélyegét a lengyel írók képzeletére. Sőt nemcsak rányomta bélyegét, hanem szerves része lett; a lengyel irodalmi képzelet birtokba vette ezt a szakadékot.
Nyilván nem kell részletesen emlékeztetnem arra, hogy a sztálinizmus évei nem hoztak alapvető javulást; igaz, jelentősen enyhült a terror – a hitlerihez képest –, és a társadalom nagy része abban a meggyőződésben élt, hogy az ország újjáépítése még a kommunista párt brutális vezetése alatt is jobb időkre aligha halasztható dicséretes tevékenység, de kevesen voltak, akik nem éreztek mély keserűséget. A kommunista gazdaság groteszk pazarlása és a mindenhol szaglászó titkosrendőrség minden pillanatban arra emlékeztette a lengyeleket, hogy ez a vállalkozás közelebb áll az abszurd drámához, mint egy ésszerű állam működéséhez.
A jelenkor könyörtelen és gyógyító erejű frivolitásának köszönhetően a mai fiatalok nemzedéke, amely beleásta magát a posztmodern elméletekbe, és mindent tud a szöveg csapdáiról, már elfelejtette ezt a borzalmat; ugyanakkor a háború utáni lengyel irodalmat az radikalizálta, hogy az írókban igen mély nyomot hagyott az a pillanat, amikor Varsó lakói elhagyták a lerombolt várost. A mai pályakezdők már nem emlékezhetnek semmire, de az én szememben – és ugyanezt elmondhatom a rögtön a háború után született nemzedékről – az imádott gyermekkori tájak természetes részei voltak a bérházak gazos romjai, ugyanolyan vonzónak találtam, mint az első romantikusok a gótikus apátság omladékait, mert kincseket és veszélyeket rejtettek. Innen merítettünk először ihletet.
Lengyelországban, az elmúlt hatvan évben – nemcsak otthon, hanem emigrációban is, mert, amint azt minden krakkói általános iskolás tudja, a lengyelek nemcsak a szülőhazájukban írtak, hanem Párizsban, Argentínában vagy Kaliforniában is – az írás ritkán volt akadémikus foglalatosság, agytorna, steril, marginális tevékenység, ritkán merült ki a Szépséghez vezető külön utak keresésében, a nyelvvel folytatott flaubert-i küzdelemben, az élet egyszeri kalandjának aprólékos feljegyzésében. Rendszerint olyan volt, mint egy izzó, pattogó égetőkemence, amelyben magas hőmérsékleten, a kíváncsi tanúk és a polisz érdekelt polgárai szeme láttára égtek ki a költészet és a próza edényei. Hatalmas súlya volt az írásnak, nagy, komoly vita folyt az irodalomban, melyben az egész poliszt érintő témákkal keveredtek az egzisztenciális aggályok. Miközben, paradox módon, e vita résztvevői – Witold Gombrowicz, Jerzy Stempowski, Czesław Miłosz, Aleksander Wat, Józef Czapski (festő és író), Zbigniew Herbert, Gustaw Herling-Grudziński, ­ hogy csak néhányat említsek a Titánok közül, lázadtak ellene, egyáltalán nem akarták, lenyűgözték őket a nagy, univerzális témák, motívumok, a metafizikaiakat is beleértve, de csak úgy juthattak el ezekhez, hogy kínkeserves munkával utat vágtak maguknak a közösségi, politikai talajból kinőtt kérdések dzsungelében. Aligha kell hozzáfűznöm, hogy mindannyian nagyszerűen írtak, itt nem ideológusok egy csoportjáról van szó, hanem nagy írókról, a szó mestereiről.
A lengyel irodalmat nem lehet megérteni e háttér nélkül; persze nem volt már, mint a régi századokban, a falujukban, az udvarházukban üldögélő, Plutarkhoszt és Vergiliust olvasó nemesek irodalma, akik a szerencsésen elvégzett betakarítás után átadhatták magukat az írás cseppet sem sietős munkájának. Az a nemzedék, melynek felnőttkora a nagy válság, a nagy Nemlét pillanatára esett, szétszóródott az egész világon, hihetetlenül nehéz gazdasági és szellemi körülmények között harcolt a túlélésért, miközben lenézték a baloldaliak Párizsban, és nemcsak ott; mégis sikerült megteremteniük Lengyelországban a modern irodalmi érzék alapjait. Képes volt megteremteni egy olyan irodalom modelljét, amely univerzális, nem pedig provinciális választ ad a történelem fenyegetésére, és a legtitkosabb reményekről is volt  mondanivalója, kerülte az olcsó vigaszt.
A következő idézet, amely Zygmunt Mycielski író és zeneszerző nemrég, már a szerző halála után kiadott naplójában olvasható, nagyon jól illusztrálja a vasfüggöny mögött alkotó szerzők dilemmáit: „Nyugaton biztos »fekete író« lennék, pesszimista hangot ütnék meg, hirdetném Európa és a világ végét, az emberélet és fajunk evolúciójának értelmetlenségét. Itt meg, ebben a szellemi nyomorban, totális anyagi csődben a létünk erkölcsiségét és értelmét zengő harsonát fújom.”
Feltűnő, hogy a költők alaposan kivették a részüket abból a tevékenységből, amelyet rendszerint regényírókra, sőt filozófusokra bíznak; de Lengyelországban nem vették komolyan a költők a modern esztétikai kiskáté aszketikus előírásait, nem húzódtak vissza a hermetikus metaforák rezervátumába, ehelyett a legnagyobb figyelemmel vizsgálták a világ betegségeit; ha abból indulunk ki, micsoda érdeklődéssel fogadják műveiket, úgy tűnik, igen érdekes döntést hoztak. Miłosz Értekezés a morálról című poémáját a pad alatt olvasták az egyetemisták a sztálinisták legsötétebb éveiben. Adam Ważyk Poéma felnőtteknek című, 1955-ben megjelent költeménye össznemzeti vitát indított el, és hozzájárult a politikai olvadás sikeréhez, Zbigniew Herbert Pan Cogitó küldetése című verse, egy kétségbeesett költő műve, aki nem várt semmiféle fordulatot, nem látta a despotizmus végét, majdhogynem himnusszá vált, ellenzékiek szavalták a hetvenes-nyolcvanas években. Vagyis a költőknek anélkül sikerült szélesebb közönségre hatni, hogy engedtek volna a művészi színvonalból!
Meg vagyok győződve arról, hogy ma sokkal nehezebb lenne lengyelül írni, ha nem alkot a Titánok e nemzedéke – talán az a tény jelenti az egyetlen problémát, hogy nagyságuk és nemes jellemük tulajdonképpen lehetetlenné tette az utánuk jövőknek, hogy eljátsszák a szokásos Ödipusz-komédiát, elégessék az apa portréját, megvívják a nemzedékek harcát. Hogy lehet lázadni az igazság mártírjai, a kor ilyen kiváló és ilyen kitűnően író tanúi ellen?
De van még egy másik probléma is, amely abból adódik, hogy ez a nemzedék bizonyos értelemben „eszmékért harcolva” írt; az ideológiával harcolva és vitatkozva, kétségbeesetten védelmezve a veszélyeztetett emberséget, kénytelen volt a valóság intellektuális felfogására koncentrálni, figyelmen kívül hagyva az emberi léthelyzetek potenciálisan végtelen mennyiségét, amelyeket már nem külső, ellenséges tényező, hanem a világ kérlelhetetlen, immanens szeszélyessége alakít ki.
S végül a harmadik – a legújabb kori történelemmel folytatott elkeseredett vita miatt a lengyel irodalom kénytelen volt valamelyest elhanyagolni azt, amit „tiszta”, „történelem előtti” képzeletnek nevezhetünk. Igaz, e nemzedék írói, Aleksander Wat vagy Czesław Miłosz tisztában voltak ezzel a veszéllyel, többször is beszéltek arról, hogy le kell hatolni az ontológiai rétegekig, vagyis, egyszerűbben fogalmazva, a manapság nem túl divatos vallási (azaz alapvető) problematikáig.
Lengyelül írni – mindenkinek, aki csak megpróbálkozik ezzel, mindig új veszélyekkel kell szembenéznie. Az a híres „normalitás”, amit nehéz definiálni, s amiről annyit ábrándoztak a kelet-európai országok állampolgárai, végre megvalósult az irodalomban is; elfogadható a triviális, az ember most már írhat könnyedén, triviálisan és elég szépen magáról és bármi másról (főként magáról); a demokrácia nagy és kissé véletlenszerű győzelmet aratott a totalitarizmus fölött, de ezt akár úgy is láthatjuk, hogy a hétköznapiság erősebbnek bizonyult a hazugságnál – a kommunizmus lényege a hazugság volt, a demokrácia pedig senkit sem véd meg a vulgaritástól.
A lengyel írók közép- és fiatal nemzedékei fölé, bár nem feltétlen tudnak róla, még mindig a Titánok tartanak esernyőt. De az irodalomban az esernyő nemcsak az esőtől véd, hanem a csillagos eget is eltakarja, tehát nem tudni, meddig lesz elég ez a védelem.
Lengyelül írni? Európa térképén ülve, a – valaha – zseniális oroszok és a – valaha – zseniális németek között? Talán nem is olyan rossz, hogy tehetségesek a szomszédaink, akik ráadásul most már nem is annyira tehetségesek, ugyanakkor lényegesen kevésbé agresszívak.
Lengyelül írni – de végül is nem mindegy, milyen nyelven írunk? Hát nem nyithatja meg bármelyik nyelv az utat a költészethez, a világhoz, ha jól használjuk? Aki ír, az rendszerint egyedül küszködik a fehér papírlappal vagy a halványan derengő képernyővel, amely figyelmesen és pimaszul néz rá. Egyedül van, bár nem magának ír, hanem csakis másoknak. Inspirálja és nyomasztja a hagyomány, a holt hangok e hatalmas lármája, szeretne a jövőbe látni, de az mindig hallgat. A gondolatok, amelyeket ki akar fejezni, mintha nem tartoznának egyik nyelvhez sem, úgy zúgnak benne, mint egy újabb elem a levegő, a víz és a tűz mellett.
Egyedül van; örömet vagy szomorúságot fejez ki. Keresésének tanúi nem az útlevélhivatalok, nem is a grammatika egyetemi szakértői, hanem csak a nap és a halál, az a két hatalom, amelynek, mint La Rochefoucauld mondta, nem tudunk az arcába nézni.




minimap